Zdobywanie Śnieżki zimą
Do napisania tego postu zainspirowała mnie młoda, ładna (potwierdził to naoczny świadek - kibic), błyskotliwa i zdolna triatlonistka z Szamotuł. Jej ambitny zamiar pokonania dwukrotnie trasy na Śnieżkę i z powrotem wzbudził we mnie wspomnienia mojego spotkania z polskimi górami sprzed wielu lat.
Pierwszy wypad w góry zorganizowaliśmy zimą, w marcu 1980 r. Było to zimowisko w Karpaczu. W tamtych czasach (komuna) funkcjonowała jeszcze nazwa Bierutowice, gdzie umiejscowiono słynny drewniany kościółek Wang.
Już następnego dnia po przyjeździe do Szklarskiej Poręby wypożyczyłem kompletny strój wraz z nartami zjazdowymi. Od rana mieliśmy wspaniałą pogodę - dużo świeżego śniegu, zero wiatru i ostre słońce. Na stoku, a w zasadzie na oślej łączce okazało się, że tylko ja będę zjeżdżał na nartach. Pozostali obiecali mi kibicować. Zanim ruszyłem w dół umówiliśmy się na bieg na szczyt Śnieżki z polany pod dolną stacją wyciągu na Kopę. To miało być w sobotę następnego dnia.
Po raz kolejny w życiu okazało się, że prześladuje mnie pech. Można to nazwać specyficznym zbiegiem okoliczności.
Ruch na stoku był niczym obecnie na moście Łazienkowskim przed pożarem. Ale cóż się dziwić - pogoda idealna. Zaczynałem zjazdy od połowy "łączki". W końcu zdecydowałem się pójść na całość i ruszyłem z samej góry. Nie przewidziałem, że największe zagęszczenie było na dole, gdzie nowicjusze pod okiem instruktorów stawiali pierwsze kroki, a raczej szusy. I właśnie gdzieś tam na dole jakaś dziewczyna nagle zbliżyła się do mnie niebezpiecznie z lewej strony. By nie zderzyć się z nią przy ogromnej prędkości uniosłem w górę prawą nartę starając się jednocześnie położyć na prawy bok. Myśl była błyskawiczna, ale wykonanie już niekoniecznie. Trafiłem na muldę, wyniosło mnie w górę i po kilku kozłach zatrzymałem się ze splątanymi nogami i jedną nartą. Sam nie byłem w stanie się rozsupłać. Piekący ból w prawym stawie skokowym nie wróżył niczego dobrego. Dziewczyna
- sprawczyni wezwała ratowników z toboganem. Przy ich pomocy znalazłem się na szczycie. W przychodni w Kowarach okazało się, że mam pękniętą kość piętową. Zdjęcie Rtg nie pozostawiało złudzeń. Dostałem zlecenie na założenie gipsu na prawej stopie.
Co? Stopa w gipsie? Jutro przecież mamy zawody w zdobywaniu Śnieżki! Jak mam wbiegać na szczyt? Bez jednego buta? Ze stopą w gipsie? Nie ma mowy!
Wieczorem zrobiłem sobie okłady z altacetu i do rana opuchlizna nieco zeszła. Na wymarsz założyłem jeszcze opaskę z bandaża elastycznego i z bólem ruszyliśmy do wyciągu Biały Jar.
Wysiedliśmy na stacji Kopa dolna. Pogoda była wspaniała. W marcu plus 20 stopni i bez wiatru! Jak później dowiedzieliśmy się na szczycie Śnieżki - takie warunki zdarzały się raz na kilka lat.
Rozebraliśmy się do pasa, by się poopalać.
Potem wystartowaliśmy na szczyt. To była pierwsza moja wspinaczka zimą. Nie było lekko, zwłaszcza, że cały czas ostry ból stopy przypominał, co się wczoraj stało z moją nogą.
Oczywiście nie wygrałem zawodów, ale byłem drugi. Duma mnie i tak rozpierała.
Po latach wydaje się, że było to czyste szaleństwo: biec zimą na szczyt Śnieżki z takim urazem stopy. Czasami warto jednak zaryzykować, zwłaszcza że poza tą kontuzją organizm był zupełnie zdrowy.
Jednak dla oddania całej prawdy muszę dodać, że przez kilka lat odczuwałem ból w stopie przed każdą zmianą pogody.
A jak dotrwałem do końca zimowiska? Praktycznie prawie przez całe trzy tygodnie rozgrywałem turnieje w tenisa stołowego. Naturalnie ze stopą usztywnioną opaską elastyczną. A pod koniec turnusu jeszcze raz wybrałem się na oślą łączkę, by godnie pożegnać się z górami zimą.
Dziękuję za każde miłe słowo. Widzę, że ma Pan w zanadrzu wiele ciekawych historii :) Może i szaleństwo, ale z tekstu wynika, że warto było! Gdy głowa bardzo chce to nawet najsilniejszy ból człowieka nie zatrzyma... Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDzięki, każdy z nas ma swój bagaż doświadczeń. Warto pamiętać i wspominać te najciekawsze i które nas budują.
UsuńRównież pozdrawiam i życzę dobrego startu na Śnieżkę :)