czwartek, 23 kwietnia 2015

Moje spotkania z górami - Śnieżka

Zdobywanie Śnieżki zimą

 

Do napisania tego postu zainspirowała mnie młoda, ładna (potwierdził to naoczny świadek - kibic),  błyskotliwa i zdolna triatlonistka z Szamotuł. Jej ambitny zamiar pokonania dwukrotnie trasy na Śnieżkę i z powrotem wzbudził we mnie wspomnienia mojego spotkania z polskimi górami sprzed wielu lat.

Pierwszy wypad w góry  zorganizowaliśmy zimą, w marcu 1980 r. Było to zimowisko w Karpaczu. W tamtych czasach (komuna) funkcjonowała  jeszcze nazwa Bierutowice, gdzie umiejscowiono słynny drewniany kościółek Wang.

Już następnego dnia po przyjeździe do Szklarskiej Poręby wypożyczyłem kompletny strój wraz z nartami zjazdowymi. Od rana mieliśmy wspaniałą pogodę - dużo świeżego śniegu, zero wiatru i ostre słońce. Na stoku, a w zasadzie na oślej łączce okazało się, że tylko ja będę zjeżdżał na nartach.  Pozostali obiecali mi kibicować. Zanim ruszyłem w dół umówiliśmy się na bieg na szczyt Śnieżki z polany pod dolną stacją wyciągu na Kopę. To miało być w sobotę następnego dnia.

Po raz kolejny w życiu okazało się, że prześladuje mnie pech. Można to nazwać specyficznym zbiegiem okoliczności. 
Ruch na stoku był niczym obecnie na moście Łazienkowskim przed pożarem. Ale cóż się dziwić - pogoda idealna. Zaczynałem zjazdy od połowy "łączki". W końcu zdecydowałem się pójść na całość i ruszyłem z samej góry. Nie przewidziałem, że największe zagęszczenie było na dole, gdzie nowicjusze pod okiem instruktorów stawiali pierwsze kroki, a raczej szusy. I właśnie gdzieś tam na dole jakaś dziewczyna nagle zbliżyła się do mnie niebezpiecznie z lewej strony. By nie zderzyć się z nią przy ogromnej prędkości uniosłem w górę prawą nartę starając się jednocześnie położyć na prawy bok. Myśl była błyskawiczna, ale wykonanie już niekoniecznie.  Trafiłem na muldę, wyniosło mnie w górę i po kilku kozłach zatrzymałem się ze splątanymi nogami i jedną nartą. Sam nie byłem w stanie się rozsupłać. Piekący ból w prawym stawie skokowym nie wróżył niczego dobrego. Dziewczyna
- sprawczyni wezwała ratowników z toboganem. Przy ich pomocy znalazłem się na szczycie. W przychodni w Kowarach okazało się, że mam pękniętą kość piętową. Zdjęcie Rtg nie pozostawiało złudzeń. Dostałem zlecenie na założenie gipsu na prawej stopie.
Co? Stopa w gipsie? Jutro przecież mamy zawody w zdobywaniu Śnieżki! Jak mam wbiegać na szczyt? Bez jednego buta? Ze stopą w gipsie? Nie ma mowy!
Wieczorem zrobiłem sobie okłady z altacetu i do rana opuchlizna nieco zeszła. Na wymarsz założyłem jeszcze opaskę z bandaża elastycznego i z bólem ruszyliśmy do wyciągu Biały Jar.

Wysiedliśmy na stacji Kopa dolna. Pogoda była wspaniała. W marcu plus 20 stopni i bez wiatru! Jak później dowiedzieliśmy się na szczycie Śnieżki - takie warunki zdarzały się raz na kilka lat.
Rozebraliśmy się do pasa, by się poopalać.

Potem wystartowaliśmy na szczyt. To była pierwsza moja wspinaczka zimą. Nie było lekko, zwłaszcza, że cały czas ostry ból stopy przypominał, co się wczoraj stało z moją nogą. 
Oczywiście nie wygrałem zawodów, ale byłem drugi. Duma mnie i tak rozpierała.  

Po latach wydaje się, że było to czyste szaleństwo: biec zimą na szczyt Śnieżki z takim urazem stopy. Czasami warto jednak zaryzykować, zwłaszcza że poza tą kontuzją organizm był zupełnie zdrowy.

Jednak dla oddania całej prawdy muszę dodać, że przez kilka lat odczuwałem ból w stopie przed każdą  zmianą pogody. 

A jak dotrwałem do końca zimowiska? Praktycznie prawie przez całe trzy tygodnie rozgrywałem turnieje w tenisa stołowego. Naturalnie ze stopą usztywnioną opaską elastyczną. A pod koniec turnusu jeszcze raz wybrałem się na oślą łączkę, by godnie pożegnać się z górami zimą.






wtorek, 21 kwietnia 2015

Moje spotkania z górami - Barania Góra

Bieg na Baranią Górę

 

Był rok 1977, druga połowa września. Dziś prawie po trzydziestu ośmiu latach miło wspomina się tamtą cudowną, prawdziwie polską jesień. 

Były to moje pierwsze wczasy (kolonii dziecięcych nie liczę). Z terminem wstrzeliłem się najlepiej jak mogłem. A i miejsce wybrałem wspaniałe. Wisła - Głębce. Dzisiaj znane jako rodzinne miasto Adama Małysza. Wówczas tylko państwo Małyszowie  wiedzieli, że za około dwa miesiące przyjdzie na świat  ich dziecko. Prawdopodobnie nie wiedzieli, że to będzie syn, a już na pewno nie przypuszczali, że po latach zostanie jednym z najlepszych skoczków narciarskich na świecie.

Do dzisiaj mam ogromny sentyment do Wisły, Beskidu Śląskiego i Baraniej Góry.

W tamtych czasach podróżowało się głównie koleją. 
Bez problemów dotarłem wraz ze swoim tatą (to jego zabrałem na te wczasy) do celu. Już na miejscu kupiliśmy kilka map turystycznych i plan Wisły i okolic.
Miałem ze sobą oczywiście aparat fotograficzny marki Smiena 8 i kolorowy film do robienia slajdów.

Przez niemal całe trzy tygodnie mieliśmy wręcz idealną pogodę do wypoczynku i spacerów po całej okolicy. Wszędzie chodziliśmy piechotą, zrobiliśmy kilkaset kilometrów.
Bodaj największym naszym przeżyciem była jazda koleją linową na Czantorię.  

Ale główna atrakcja dopiero na mnie czekała. Wybraliśmy się z samego rana z zamiarem zwiedzania okolic. Dotarliśmy do rozlewiska - sztucznego jeziora spiętrzającego wody Białej i Czarnej Wisełki. Już sama zapora robi wrażenie. Budowano ją około trzy lata (1972r.). Stanowi główne zabezpieczenie wody dla licznych pensjonatów i hoteli.

Niebieskim szlakiem na Baranią Górę można wejść w około 2,5 godziny. Ale mając 25 lat i kozacki charakter oraz odpowiednie buty na nogach zrobiłem to dokładnie w 45 minut. Po drodze mijałem wielu turystów. Szli pojedynczo i małymi grupkami. Nie było jednak takiego, który by biegł. Droga powrotna zajęła mi nieco ponad pół godziny. Tata oczywiście nie zaryzykował i czekał na mnie na dole przy parkingu.
Zamieszczone obok zdjęcie pochodzi już z obecnych czasów. Wówczas na miejscu wieży widokowej stał kamienny obelisk, pod którym zakopałem symboliczną złotówkę.
To po to, by kiedyś tu wrócić. 
Byłem pewny, że tu zawitam ponownie. To miejsce mnie urzekło. Wspaniały klimat, kontakt z naturą i prawdziwa wolność na szlaku. To jest to właśnie, co lubię. I chciałem, aby tym bakcylem zostali zarażeni moi najbliżsi. 
Pokonanie dystansu na Baranią i z powrotem było dla mnie czymś naturalnym, poczułem jakbym się do tego narodził, by biegać i chodzić po górach.
To był wyczyn, który nigdy nie został powtórzony. 
Zapewne dlatego, że w tamtych latach była moda na rodzinne wyjazdy nad Bałtyk. Poza tym nad morze mamy do pokonania niespełna 170 km, ale żeby wybrać się w góry musimy przejechać około 400. 

Dopiero po dwudziestu trzech latach, w 2000 roku wybraliśmy się całą obecną rodziną dokładnie w to samo miejsce. Na spotkanie z najpopularniejszym sportowcem Polski - Adamem Małyszem. Mieliśmy nawet okazję zamienić z nim kilka słów. Córka była wprost wniebowzięta. 
Powody tej wyprawy były dwa. Pierwszy: zrealizować marzenie córki i zdobyć "na żywo" autograf Adama  Małysza. Drugi: miałem już po dziurki w nosie rokroczne wyjazdy nad morze, chociaż każdego lata jechaliśmy w inne miejsce nad Bałtykiem. Tym razem udało mi się przekonać rodzinę do pierwszej wspólnej wyprawy w góry.

Zaproponowałem marsz na Baranią Górę niemal identyczną trasą, jaką biegłem przed laty. Wspinaczka na szczyt w upalny lipcowy dzień była niezłą szkołą, szczególnie dla naszej 9-letniej wówczas córki.

To były nasze najlepsze wspólne wakacje. Mamy nagrany film i zrobione kilkadziesiąt zdjęć w wersji analogowej. Często do nich wracamy, by razem powspominać tamte chwile.
  
Dzisiaj wiem, że góry pokochał nasz syn. Od wielu lat urlop spędza tylko w górach. Jest nimi zwyczajnie zafascynowany.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Szczytowanie w szczycie sezonu

Zbliża się szczyt sezonu wiosennego a wraz z nim nadzieja wielu biegaczy na udany start w ich biegu głównym. Dla wielu będzie to debiut, ale dla większości okazja, by poprawić wynik, czyli osiągnąć tak zwaną życiówkę.

Zastanówmy się wspólnie, czy warto za wszelką cenę dążyć do poprawiania rekordów. Tak na poważnie.

Nasz świat jest tak urządzony, że najlepiej się "czuje" w harmonii. Jednak postęp wymusza wyścig (nie tylko szczurów).

Każdy, kto zastanawia się nad swoim życiem i przyszłością przyzna, że nic tak nie dezorganizuje dnia, jak niezałatwione sprawy, nasze troski i zmartwienia, choroba (brak dobrego zdrowia), zmagania z przeciwnościami losu i ciągły pośpiech. Gonitwa za wszystkim jest teraz wszechobecna. Żyjemy pod każdym względem szybciej. Ale czy to znaczy, że lepiej? Niekoniecznie.

Pośpiech jest źródłem stresu. Każdy stres powoduje w dłuższej perspektywie wiele chorób somatycznych. A biegamy - przynajmniej wielu z nas tak deklaruje - dla odreagowania, by pozbyć się skutków stresu.
Jednak w wielu przypadkach już samo podejście do biegania, a zwłaszcza do udziału w zawodach wywołuje sytuacje stresowe. Uważam, że warto się nad tym zastanowić i bardziej racjonalnie podejść do naszego dobrostanu, jakim jest zdrowie. Bo biegamy przecież dla własnego zdrowia, czyż nie?

Mam za sobą spore doświadczenie startowe. Udział w zawodach masowych pozwala na doskonałą obserwację i przegląd rozmaitych zachowań. Jesteśmy różni od siebie i ta różnorodność jest widoczna jak na dłoni w czasie startów w biegach długodystansowych. To prawdziwy teatr wielu aktorów, a raczej osobowości, bo przecież mało który z zawodników odgrywa swoją rolę niczym aktor na scenie. Zdecydowana większość z nas jest w czasie zawodów sobą - ze swoimi zaletami i słabościami. Wysiłek, ból, cierpienie, ale też i radość, zadowolenie i empatia wyzwala w nas różne emocje. Są biegacze, którzy całą trasę od startu do mety przebiegną w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego. Zapatrzeni w jeden cel, który nazywa się "zwycięstwo". Wygrać, być pierwszym na mecie!

Nie oceniam negatywnie takiego zachowania, czy raczej podejścia do startu.
Ambicja, zdolności, trud i wysiłek włożony w systematyczny trening są nagradzane na mecie właśnie. Takich mamy jednak niewielu. To są liderzy i oni podczas większości zawodów stanowią elitę, a dla wielu wzór do naśladowania. 

Są też tacy, którzy od startu do mety biegną lub czasem też idą w grupkach stanowiących oryginalne, rozbawione i roześmiane towarzystwo. Wydaje się, że żyją bezproblemowo a do startu w zawodach mają luzackie podejście. Biegną na wesoło, dla swojej przyjemności i miłego spędzenia czasu. Żyją bezstresowo, a raczej potrafią radzić sobie ze stresem. Traktują bieganie nie tyle z przymrużeniem oka, co w sposób bardzo racjonalny. Bo bieganie, to ruch. A ruch to naturalna potrzeba człowieka. Jak oddychanie, czy jedzenie.

Uważam, że takie podejście jest zdrowe, bo przecież o zdrowie głównie tutaj chodzi. A przy okazji taki nastrój udziela się innym, zwłaszcza kibicom. 
To doskonały przykład, jak powiązać przyjemne z pożytecznym. 
W tym miejscu zwrócę uwagę na istotny fakt: takie podejście i zachowanie nie może być powodem czyjegoś zgorszenia. Czyli wszystko zgodnie z zasadami dobrego zachowania. Nie przeszkadzać innym.

Zdecydowana większość startujących to tak zwani amatorzy z prawdziwie zawodowym zacięciem, podchodzący do treningów w sposób fachowy i zorganizowany. Dbający o harmonijny rozwój ducha i ciała. Nie widać u nich pośpiechu w ruchach ani ekscytacji i pełnego skupienia myśli na twarzy. Myśli o zwycięstwie. Dla tych ważny jest sam udział w zawodach. A przy okazji dobrze byłoby pokusić się o dobry wynik. Może nawet o swoją życiówkę.
Nie za wszelką cenę. To właśnie tacy uśmiechną się do rywala, zamienią z nim kilka słów, służą często dobrą radą. Z takimi warto się zaprzyjaźnić.
Podziwiam ten piękny, lekki krok. Wydaje się, że nie jest aż tak szybki i dynamiczny, ale przy próbie dotrzymania kroku okazuje się, jaki jest skuteczny w pokonywaniu dystansu. Miękko i z gracją - zdaje się, że bez większego wysiłku. Ale to tylko pozory. By móc zaprezentować taki krok na zawodach wcześniej wykonana była mądra, dobrze zorganizowana i systematyczna praca.
To nie na zawodach tworzy się swoją formę, szybkość, moc i wytrzymałość.
Te wszystkie cechy buduje się na codziennych treningach. 

Harmonijny rozwój to nie tylko dbałość o siebie, to także - a może przede wszystkim troska o swoich najbliższych. Bo w swoim bieganiu nie możemy się zapamiętywać, myśleć tylko o sobie. Jesteśmy wszak istotami społecznymi. 
Byłoby wręcz idealnie przekonać pozostałych członków naszej rodziny do wspólnego uprawiania sportu, do codziennego ruchu i przebywania na łonie natury.

Zostawmy więc wyścigi szczurom. Nam wystarczy od czasu do czasu wziąć udział we współzawodnictwie, które dla każdego z nas będzie dobrym sprawdzianem i potwierdzeniem właściwego podejścia do życia. Bo rywalizacja służy też naszemu rozwojowi.






sobota, 4 kwietnia 2015

Jaki marzec? Niby wiosenny, ale nie do końca.

Pogoda w marcu raczej nie rozpieszczała. Wprawdzie sprzętowo jestem przygotowany na każde warunki, ale pod względem mentalnym bywa różnie. A do tego doszły niespodzianki z moim nowym barometrem, czyli osobistą prawą nogą. Od pewnego czasu odczuwam ból na kilka godzin przed załamaniem pogody. Mogę zatem z jednodniowym wyprzedzeniem zapowiadać pogodę. Sprawdzalność moich prognoz nie jest gorsza od tych medialnych. Pod koniec marca, a w zasadzie jego ostatni tydzień spędziłem na wiosennych pracach w ogrodzie i wizytach u lekarzy. Coś zaczęło się dziać z moim gwoździem tytanowym umieszczonym w kanale szpikowym kości udowej. W naszych warunkach na wizytę u ortopedy muszę poczekać do maja. Do tego czasu zdążę zrobić niezbędne badania.

Tak więc z bieganiem mam na razie "spokój". Został tylko rower, bo nawet z kijami nie mogę się ruszyć. Ból jest silniejszy ode mnie. A na blokadę nie dam się namówić. Na leki przeciwbólowe również. Chcę poznać jego przyczynę i ją usunąć.

Pomimo tych zawirowań ze zdrowiem miałem w marcu 15 dni aktywnych. Na rowerze spędziłem ponad 6 godzin przejeżdżając niecałe 90 km. Z kijkami przemierzyłem ponad 50 km leśnymi drogami w ciągu 10 godzin.

Każdy trening zaczynam rozgrzewką kończąc go niezbędnym rozciąganiem mięśni. Bo to podstawowa zasada dobrego treningu i elementarz sportowca. Do tego dochodzi zbilansowana i urozmaicona dieta bogata w węglowodany, witaminy i sole mineralne oraz  odpowiednie nawadnianie organizmu w ciągu całego dnia. Posiłki są w mniejszych porcjach, ich częstotliwość natomiast to 2,5 - 3 godziny. Nie należy też zapominać o białku (jaja, nabiał, ryby, drób).
W mojej diecie nie ma alkoholu (pod żadną postacią) i napojów gazowanych. Od trzydziestu miesięcy nie palę papierosów i nie mam problemów z zadyszką.
Lubię za to słodycze i często sięgam po nie. Wiem, że to błąd. Ale tutaj  usprawiedliwiam się dużą dawką endorfin, jakie otrzymuję po spożyciu mojej ulubionej gorzkiej czekolady. Nie ukrywam, że od opuszczenia szpitalnego oddziału rehabilitacji przybyło mi małe co nieco. Przyznaję jednak, że od kiedy systematycznie trenuję waga ustabilizowała się i strzałka na wadze nie idzie już w prawo. Kiedy zwiększę objętość i przede wszystkim intensywność treningów na pewno tendencja będzie prawidłowa. Teraz mam plan - chcę zrzucić 8 kilo. Zakładam że do końca roku zrealizuję go. Wytrwałości i zapału nie powinno mi zabraknąć.

Szukałem w wielu miejscach i nie natrafiłem na informacje, jak należy zacząć trening biegowy po złamaniu przezkrętarzowym. Lekarze są bardzo sceptyczni, a może nie chcą brać na siebie odpowiedzialności i odradzają mi uprawianie sportów biegowych. Zalecają jedynie gimnastykę i spacery. O rowerze mówią lakonicznie: tylko w ramach rehabilitacji mięśni i stawów. O wyczynie nie ma mowy. No cóż, oni mają wiedzę i doświadczenie medyczne. Ja znam swój organizm i staram się weń wnikliwie wsłuchiwać. Na razie spotkałem się ze zdecydowanym oporem z jego strony (organizmu). Nie daję za wygraną i wierzę, że z pomocą opatrzności bożej i medycyny wrócę do ulubionego biegania. 

Na razie w kalendarzu wiosna a za oknem sypie gęstą krupą - to grad niczym biała kasza gryczana.  A u sąsiada po trawniku spaceruje dumnie bocian od czasu do czasu wbijając długi, czerwony dziób w trawę. Pospieszył się nieco.