poniedziałek, 5 października 2015

Bieganie z historią w tle, czyli come back po trzydziestu latach

Krótka historia biegu Zielińskiego w Trzciance

Był rok 1980. Grupa zapaleńców z Trzcianki wyruszyła autokarem na podbój Wielenia. Nasz zachodni sąsiad zza Noteci zorganizował pierwszy w historii bieg masowy im. Józefa Nojiego na 21 kilometrów. Niedziela 3. sierpnia. Upał  jak w tym roku. Na starcie stanęło 97 zawodników. Z naszej ekipy tylko Krzychu Kowalski zaprezentował się jak przystało na dobrego biegacza, był w pierwszej dziesiątce. Pozostali raczej bez rewelacji. Ale przecież nie o miejsce i czas na mecie w takich biegach chodzi. Najważniejszy jest sam udział i pokonanie dystansu od startu aż do mety. A to udało się wszystkim.

W drodze powrotnej do Trzcianki postanowiliśmy  zrobić wszystko, by podobny bieg zorganizować u nas, w Trzciance. W samej organizacji imprezy pomógł najbardziej TKKF z niestrudzoną panią Władzią Borkowską i Witkiem Gadomskim. Nie zawiódł naczelnik miasta Henryk Rogacki oraz zarząd miejsko gminny ZSMP, któremu szefowała sympatyczna Lucyna Sawczyn. Warto też wspomnieć Władka Piątka z Lubmoru, który z dużym zaangażowaniem i poświęceniem włączył się do pomocy sam będąc zapalonym biegaczem.

Pierwszy bieg im. T. Zielińskiego odbył się 27 września 1981 r. Dystans 12 km pokonało kilkudziesięciu zawodników, w większości to mieszkańcy Trzcianki. W inauguracyjnym biegu nie mogłem wziąć udziału, ale już w kilku następnych
zawsze byłem obecny na linii startu.  Od trzeciego biegu Zielińskiego zmieniła się jego formuła. Zamiast biegać ulicami miasta, ruszyliśmy w kierunku Wołowych Lasów. Wydłużyliśmy też dystans do 15 km. 

Z protokołów  sędziowskich, jakie zachowały się w moim domowym archiwum wynika, że np. w roku 1984 bieg ukończyło 154 biegaczy, a rok wcześniej - 113. Sądzę, że warto jest wspomnieć nazwiska znakomitych biegaczy, którzy zaszczycili swoim udziałem nasze skromne progi: Bogdan Śliwiński z Poznania, Henryk Paskal z Piły, Jan Szumiec ze Szczecina, Zbigniew Osos z Piły i Kazik Maranda z Łodzi. Wśród najlepszych z Trzcianki byli: Mirosław Frąckowiak, Krzysztof Kowalski, Paweł Antonić i Marek Kolebuk.


Moim sukcesem był udział w piątej edycji tego biegu (1985), gdzie uzyskałem życiówkę na 15 km wynikiem: 1:08:59. Daje to średnie tempo 4:36 min. na kilometr. Nigdy więcej nie zbliżyłem się do tego rezultatu. Przyczyn było kilka. W tym roku przerwana została moja kariera "zawodnicza". Na długie lata pożegnałem się z intensywnym bieganiem. Powrót nastąpił po 28 latach. Jak widać na moim przykładzie - stara miłość nie rdzewieje. 
Druga przyczyna to wiek. Najlepsze tak zwane lata biegowe miałem już za sobą.

Jeszcze jeden rys historyczny. Trzcianka poszła w ślady Wielenia. Naszym śladem natomiast poszły inne miasta regionu: Wałcz, Piła i Chodzież a także Szczecin i Grudziądz. Startowaliśmy we wszystkich zawodach w okolicy.
W "Lubmorze" szefowałem klubowi biegacza.

Dodam też, że dzięki Pawłowi Antonić w roku 1983 nawiązaliśmy kontakt z klubem sportowym w Prievidze (dawna Czechosłowacja). Wystartowaliśmy tam dwukrotnie: w 1983 i w 1985 roku. Biegacze z Prievidze wystąpili gościnnie w Trzciance w 1984 i 1986 r. 


Nieudana próba powrotu do biegu Zielińskiego


Taką próbę podjąłem w ubiegłym roku. Miałem za sobą starty w biegu filmowym w Wałczu, rajdzie nordic walking w Obornikach i półmaratonie Philipsa w Pile. Zaplanowałem powtórzyć start w tych imprezach i dodatkowo dołączyć do nich bieg w Trzciance. Wypadek, który miałem 1 lipca 2014 roku pokrzyżował wszystkie moje plany. Na całe 14 miesięcy. Zamiast startu w 32. biegu Zielińskiego wziąłem w nim udział jako kibic i to dzięki przepustce ze szpitala. Stałem tuż przed linią mety oparty o kule łokciowe i przeżywałem bieg razem z zawodnikami. Wrażenia były niesamowite, tym bardziej, że po wielu latach powróciła - mam nadzieję, że na stałe - formuła biegu w kierunku Wołowych Lasów. Decyzja okazała się niezwykle trafna. Świadczy o tym między innymi liczba biegaczy: 293 uczestników ukończyło bieg. To rekord frekwencji w Trzciance

Co się odwlecze, to nie uciecze... czyli mój come back

Kto wracał po wypadku do biegania wie, co przeżyłem. Ile czasu musiałem poświęcić na naukę chodzenia i stawiania prawidłowo kroków, marszu, truchtu i biegu. Dzień w dzień te same ćwiczenia powtarzane do znudzenia. I jeszcze dodatkowy trening mentalny. To nic, że każdy z ortopedów, których przez ostatni rok odwiedziłem, stanowczo stwierdzał: mam zapomnieć o bieganiu. Nawet o takim rekreacyjnym. Mogłem tylko ich zdaniem spacerować z kijkami, pływać i jeździć rowerem. A ja najbardziej lubię biegać !!!. I teraz wiem, że to dzięki tej niezwykłej pasji wygrałem walkę o powrót na start do kolejnego biegu Zielińskiego. Nie byłoby to jednak możliwe bez pozytywnego nastawienia do mojej determinacji całej rodziny. To oni umożliwili mi ten powrót "oszczędzając" mnie w pracach domowych. Miałem dużo czasu dla siebie i nie zmarnowałem go. To jest chyba w tym najważniejsze: nie zmarnować danego nam czasu i szansy. Druga bowiem może się już nie powtórzyć. I jeszcze jedna ważna sprawa: entuzjazm. Bez niego też nie byłoby postępów. cieszyłem się każdym, najmniejszym nawet sukcesem. Z dnia na dzień umiałem więcej i mogłem pewniej stawiać kroki. 
Jest jeszcze jedna osoba, której zawdzięczam ten powrót. Kiedy będzie czytać tego bloga, zapewne domyśli się, że to o Nią chodzi. Nie podziękowałem Jej jeszcze za to, ale zrobię to na pewno. To mój taki dobry Duszek, niemal Anioł Stróż. I wielki Motywator.

Przemierzyłem od grudnia 2014 r. setki kilometrów z kijkami, na rowerze, uprawiając slow jogging i długie marszobiegi. Do 26. września nie udało mi się przebiec dłuższego dystansu niż 2 km. Bez przerwy na marsz. Nie dałem też rady wykonać ciągłego biegu dłużej niż 8 minut. A jednak odważyłem się zaryzykować i wystartowałem. Miałem świadomość, że nie byłem na sto procent gotowy do biegania w zawodach, nawet na pięćdziesiąt. Ale na drugą okazję musiałbym czekać jeszcze jeden rok. Nie ja! Wierzyłem, że dam radę.


Wielki finał w dwóch odsłonach, czyli SAPA TOUR i bieg na 10 km.

 

Jeszcze dzień przed startem najbliżsi próbowali nieśmiało pytać, czy na pewno wiem, co robię. Ale podświadomie byli przekonani, że dla mnie nie było innej opcji. Ja musiałem po prostu przez to przejść. A w zasadzie to przejechać rowerem i przebiec. Miałem tremę, jak przed pierwszym publicznym występem.  W wyścigu rowerowym wystartowałem z numerem 102. Liczba ta kojarzona jest w mowie potocznej z pełnym sukcesem. I z wiarą, że tak będzie tym razem ruszyłem na starcie w połowie stawki peletonu liczącego 52 zawodników. Już na pierwszym zakręcie w lewo na wysokości Netto jakiś młody gostek niczym taran uderzył we mnie swoim wielkim cielskiem. Myślałem, ze to już koniec mojej jazdy. Cudem nie wjechałem w koło jadącego przede mną. Na drugim zakręcie było zdecydowanie lepiej. Nawet gostek - taran podjechał do mnie z przeprosinami. Miły gest. Pierwszy kilometr za nami a mój asystent (endomondo) melduje zawrotną jak dla mnie średnią prędkość: 33 km/godz. Musiałem zwolnić. Raz, że moje płuca nie wytrzymają po 39 latach palenia i tylko trzech - bez papierosa. A po drugie - muszę przecież zachować energię na jutrzejszy bieg. Zimna kalkulacja zwyciężyła i szybko odpuściłem. Trasę tę pokonywałem dziesiątki razy. Do samych Wołowych Lasów są tylko trzy płaskie proste. Reszta dystansu to nieustanna jazda pod górkę, a w tę sobotę również pod silny wiatr. Wiało prosto w twarz 40 km/h. 
Mniej więcej na 12. kilometrze ujrzałem najlepszych kolarzy pędzących już w kierunku mety. Wspaniały widok. I nie czułem absolutnie żadnej zazdrości. Ich szybka jazda mobilizowała mnie do większego wysiłku. Wyrównałem oddech i parłem do przodu. 

Jechałem zgodnie z planem na czas w granicach 1:30. Do nawrotu w Wołowych Lasach niemal nieustannie wyprzedzaliśmy się na przemian z czterema kobietami. Po nawrocie, tuż za stromym podjazdem u wylotu z wioski jedna z pań śmignęła mi przed nosem i szybko straciłem ją z oczu na licznych zakrętach. Jechała na kołach 29 cali. Mój hexagon X6 na kołach 26 cali nie miał szans. A i ja nie miałem dość sił, by podjąć próbę walki o lepsze miejsce na mecie. Mimo, że tę trasę (drogę powrotną do Trzcianki) zwykle pokonywałem z prędkością 30-32 km/h, tym razem udało mi się rozwinąć maksymalnie 28!

Moje największe zdziwienie miało miejsce na trzy kilometry przed metą. Co jakiś czas oglądałem się wstecz, by móc kontrolować sytuację na końcu stawki. I byłem bezpieczny właśnie do tego momentu, gdy nagle usłyszałem głos 82-letniej zawodniczki: "mamy pana, wiedziałyśmy, że dogonimy pana przed miastem". Byłem w lekkim szoku. Znam tę panią, często mijałem ją jadącą z mężem z wyprawy rowerowej. Wyprzedziła mnie razem z młodą dziewczyną z Piły. Wydawało mi się, że zrobiły to lekko i łatwo. Przyjemne dla mnie to nie było. Przyznam, że podjąłem nawet próbę pościgu, ale nie dałem rady. Mój organizm nie pracował należycie w tym zakresie tętna. Musiałem zadowolić się na mecie 49. miejscem na 52 startujących. Byłem jednak zadowolony ze startu, bo plan wykonałem.
Uzyskałem nawet nieco lepszy czas od zakładanego, bo 1:27:40. A w niedzielę o 14.00 start do biegu. Mój wymarzony powrót po 30 latach!
Na regenerację sił mamy zaledwie 21 godzin. Musi wystarczyć. Nie ma odwrotu.

Epilog, czyli walka o każdy kilometr

 

W nocy źle spałem, mimo że po Sapa Tour nic mnie nie bolało. No, może przez pierwsze dwie godziny po jeździe odczuwałem "normalne" w takiej sytuacji bóle pośladków. Przeżywałem niedzielny start. Jeszcze raz poukładałem wszystko w głowie. Sam sobie udzielałem cenne rady: nie szalej, nie wyrywaj się z szybszymi od ciebie, biegnij równym tempem - najlepiej w granicach siedmiu minut na kilometr. 
Pakiet startowy odebrałem w sobotę tuż po otwarciu biura zawodów. Na starcie pojawiłem się pół godziny przed biegiem. Rozgrzewkę przeprowadziłem jak należy. Czułem się dobrze. Startowało wielu znajomych. Dodawali mi otuchy. Atmosfera była pozytywna. Nie czułem o dziwo spięcia. Trasę znałem bardzo dobrze, bo w czerwcu 2014 r. przemierzyłem ją kilkakrotnie. Od tamtej pory jednak wszystko wywróciło się niemal do góry nogami. Jeszcze tylko "powodzenia" od i dla najbliższych znajomych i sygnał do startu. Dreszczyk emocji, chwilowe (przez pierwszy kilometr) zauroczenie kolorowym peletonem 235 biegaczy. Szybko ochłonąłem, kiedy dotarła do mnie informacja z endomondo, że biegnę tempem 5:50. To zdecydowanie za szybko. Obejrzałem się za siebie - wyprzedzałem tylko pięcioro biegaczy.  Nie było słabeuszy. Szybko przemknęła mi myśl, że ten bieg jeszcze nie dla mnie, że chyba za wcześnie; przecież ani razu nie pokonałem nawet dwóch kilometrów biegnąc bez przerwy. Zwolniłem i dałem się wyprzedzić dosłownie wszystkim. Za mną tylko sanitarka z kolegą za kierownicą, który ciągle dopytywał, czy po dwóch kilometrach zakończę swój "występ". Jego ciągłe pytania: "Kaziu, poddajesz się?" były dla mnie bodźcem do dalszego biegu. 
Drugi kilometr za mną, jest już równiejszy oddech, ale w głowie plątanina myśli. Jedna nader pozytywna: jak dobrze, że trzy lata temu rzuciłem palenie papierosów! I miły głos w smartfonie: czas po dwóch kilometrach 12:30. 
W połowie trzeciego kilometra dogoniłem młodzieńca z nadwagą. Widziałem katem oka, że się ogromnie męczy. Zapytałem, co mu jest. Urywanym głosem odpowiedział, że ma silne bóle piszczeli. Poradziłem mu, by chwilkę zaczekał na sanitarkę i skorzystał z żelu przeciwbólowego. Odezwał się, że wytrzyma do końca, bo trenuje od ponad roku i biegał już dłuższe dystanse. Kiedy zaczął maszerować, ja również szedłem obok niego. Gdy ruszyłem biegiem, Robert z Lipna ruszył za mną. Ale już wiedziałem, że chłopak nie da rady utrzymać mojego tempa, widziałem na jego twarzy cierpienie. Przyspieszyłem i trzeci kilometr pokonałem w siedem minut. Karetka była już kilkaset metrów za mną. 
Do punktu z napojami na piątym kilometrze biegłem równym tempem. Wcześniej mijali mnie najlepsi, którzy po nawrocie zmierzali do mety. Ich tempo było imponujące. Ciemnoskórzy jednak nie byli na czele stawki. 
Zauważyliśmy się wzajemnie ze znajomymi, miłe uśmiechy i pozdrowienia i dalej do "wodopoju". Dwa łyki wody do ust, kubek wody na twarz. Do nawrotu już niedaleko. Nieco ponad trzy kilometry do mety. Poczułem, ze nabieram nowych sił. Jeszcze tylko pozdrowienia dla Roberta z nadwagą i za chwilę witają mnie wolontariusze z kubkami pełnymi wody. Dwa łyki i kubek wody na głowę i już prosto do mety. Widzę przed sobą troje biegaczy, ale nie zamierzam ich gonić. Myśli mam spokojne a nogi zwiększają nieco kadencję kroków. Jest dobrze. Dwa kilometry do mety: biegnę już 58 i pół minuty.
Dogania mnie policyjny samochód i jedzie tuż przede mną. Uczepiłem się jego kół i zaczynam go doganiać a nawet wyprzedzać. Pewnie panom policjantom mój manewr się nie spodobał, bo po chwili ruszyli ostro do mety. O co chodzi? Znaku zakazu wyprzedzania tam nie było!

Pierwsi zawodnicy truchtali już prawie wypoczęci w moim kierunku. Jeden z nich, długonogi i wysportowany rzucił sympatycznie do mnie: "biegniemy do samego końca, kilometr do mety". No i podziałało - przyspieszyłem nieco, oddech miałem miarowy. Już powoli cieszyłem się z udanego powrotu do biegania. Jeszcze przez 200 - 300 metrów dawny kolega z tras biegowych towarzyszył mi jadąc rowerem po chodniku i zagadywał mnie nie pozwalając mi się odzywać, bym się nie "męczył rozmową". Ale nie posłuchałem go, bo teraz to już mogłem i biec i rozmawiać.

Rozradowany wpadłem na metę jako 233. zawodnik z czasem: 1:11:45. Ale co tam czas (tak na poważnie zakładałem 75 minut), najważniejsze było pokonanie dystansu i swoich słabości. Pokora zwyciężyła nad pychą.
Zaczął się nowy etap w moim sportowym życiu. Do zobaczenia za rok o tej samej porze i na tej samej trasie biegowej.

Trzcianka, 5 października 2015 r.











 



poniedziałek, 15 czerwca 2015

Rusz się - zyskasz czas i zdrowie

Dawno zamieściłem ostatni post. Zebrało mi się na przemyślenia.
Być może to, co napiszę, będzie truizmem, ale niech tam.  Żyjemy w tempie, które nie służy naszemu samopoczuciu. Wpływa ono niekorzystnie na nasze zdrowie.  
Korzystamy z wielu dobrodziejstw nowych technologii i osiągnięć techniki ułatwiających nam wykonywanie codziennych czynności. Powinno być nam lżej, a tak naprawdę to ciągle jesteśmy zagonieni i zmęczeni. Wydawałoby się, że zastępujący nas w wielu obowiązkach sprzęt pozwoli zaoszczędzić czas, ale tak się nie dzieje. Wielu z nas pyta: dlaczego? 
Pierwsza rzecz, to organizacja dnia. 
Wieczorem, kiedy jesteśmy wyciszeni, możemy opracować wspólnie (w rodzinie) zarys planu następnego dnia i tygodnia. Nie musi to być dokładna rozpiska co do minuty. Należy uwzględnić potrzeby i możliwości wszystkich domowników. I najważniejsze - dokładny podział obowiązków. Wzajemne uzupełnianie się i pomaganie sobie, częste wyręczanie w obowiązkach domowych rodzi dobrą więź emocjonalną i korzystnie wpływa na nasze zdrowie i kondycję psychiczną.  Oczywiście nie wszystko da się zaplanować do samego końca. To zrozumiałe. Wskazane jest miejsce na tak zwany spontan. 
Ważne przy tym jest, by ilość i ciężar obowiązków dostosować do wieku i predyspozycji każdego z nas. Popełnimy poważny błąd, gdy zauroczeni zdolnościami naszej pociechy, dla jej "uszczęśliwienia" wypełnimy jej dzień przeróżnymi zajęciami dodatkowymi. Wszystko powinny odbywać się w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem.
Harmonijny rozwój nie jest równoznaczny z nadmiarem zajęć, zainteresowań i obowiązków. To przede wszystkim realizacja wszystkich naszych potrzeb życiowych. Tych podstawowych i tych wyższych.
Nie zapominajmy, by każdy dzień był wypełniony zarówno obowiązkami (również tymi przykrymi), jak i przyjemnościami. Wyraźnie należy podzielić czas na pracę, naukę, realizację zainteresowań, hobby i wypoczynek. 
Druga rzecz, to nasza aktywność psychoruchowa.
Jedną z najbardziej naturalnych naszych potrzeb jest ruch. Pod każdą postacią. Jedni wybiorą gry i zabawy na świeżym powietrzu, inni wolą pobiegać ze swoim czteronożnym pupilem. Nie zabraknie też amatorów spaceru, marszu, nordic walking, slow joggingu, jazdy rowerem czy pływania. Wszyscy doświadczamy, że w ostatnich latach wzrosła nasza świadomość zdrowotna. Stąd też ogromne rzesze biegaczy, chodziarzy i rowerzystów. Masowe biegi i rajdy cieszą się dużą popularnością. Nikogo już nie dziwią sylwetki biegaczy w parkach, lasach i na ścieżkach spacerowych.
Ostatnio zawrotną karierę robią też masowe tańce na placach i rynkach naszych miast. To dobry trend. Ruch i aktywność to pierwsza zasada zdrowego stylu życia. Druga - to systematyczność.
Nie wystarczy poćwiczyć lub poruszać się od czasu do czasu. I nie zrobimy tego na zapas. Dbanie o nasze zdrowie odbywa się codziennie i zawsze. 
Formę aktywności ruchowej powinno się dostosować do wieku, predyspozycji i możliwości zdrowotnych. Indywidualnie również dobieramy natężenie i objętość treningu. Fachowcy oceniają, że dla poprawienia zdrowia i kondycji wystarczy godzina umiarkowanego wysiłku fizycznego najlepiej na świeżym powietrzu 3-4 razy w tygodniu. Ze swojego doświadczenia dodam, że ruch jest dobry dla każdego i najlepiej, gdy odbywa się codziennie. Oczywiste jest, że powinniśmy zadbać o systematyczną kontrolę lekarską stanu naszego zdrowia, by wykluczyć ewentualne przeciwwskazania do uprawiania danej aktywności. A debiutantom radzę pierwsze treningi przeprowadzić pod okiem dobrego i doświadczonego instruktora.
Trzecia rzecz, to marnotrawienie czasu.
Namawiam do opuszczenia kanap, foteli i innych niewygodnych dla naszego kręgosłupa miejsc przed telewizorem. Do jak najkrótszego i sporadycznego przesiadywania w barach i ogródkach piwnych.
Czas pomyśleć o sobie i swoich najbliższych i wyjść w teren - na ścieżki rowerowo-biegowe, do lasów i parków. I zacząć się ruszać w sposób naturalny i radosny. Przestaną nas denerwować gadające głowy z ekranów. Nie marnujmy danego nam czasu, spożytkujmy go należycie. Po kilku tygodniach systematycznego ruchu w otoczeniu przyrody poczujemy przypływ endorfin. Czas spędzony na aktywności fizycznej możemy dodatkowo wypełnić naszymi przemyśleniami.  Kontakt z przyrodą czyni cuda. Wszystko powoli zaczyna być łatwiejsze, prostsze i bardziej przyjazne. Nabierzemy dystansu do samego siebie i swoich słabości. Poczujemy siłę i moc naszego organizmu. Życie nabierze innych, cieplejszych barw, umysł stanie się bardziej otwarty na rozwiązywanie problemów. A my sami otworzymy się na  drugiego człowieka. Staniemy się lepsi i wrażliwsi. A to już pierwsze kroki do raju :).



środa, 6 maja 2015

Nie wystartuję w zawodach biegowych ...


Jest diagnoza ortopedy.

 

Prawdę mówiąc, to od miesięcy takiej diagnozy się spodziewałem. I jednocześnie obawiałem, bo jednak bieganie lubię najbardziej. Mam pełną świadomość, że nic na siłę. Zdrowy rozsądek (jest inny?) podpowiada, że powinienem powoli przyswajać sobie myśl, że już nie pobiegnę w żadnych zawodach!
No bo niby jak? Bez treningu i przygotowania, jak 35 lat temu?  Nie w moim wieku i nie z takim bagażem doświadczenia. 
Powie ktoś: przestań chłopie użalać się nad sobą, jest wiele dyscyplin mniej urazowych, ciekawych i bardziej bezpiecznych od biegania, jak choćby i szachy. Tak, to prawda. Kiedyś (w szkole średniej) byłem nawet niezły w te "klocki", a raczej figury. Brałem też udział w zawodach i z dumą wspominam kilka partii rozegranych z mistrzami Wielkopolski w tamtych latach. Szczególnie z Ferdynandem Dziedzicem, Janem Jaworskim i Ireną Krawiec - uczestniczką igrzysk olimpijskich w Berlinie.
Dawno temu grałem w szachy i jakoś nie udało się zaszczepić tego bakcyla nikomu w mojej rodzinie.
  
Ktoś inny (równie rozsądny) doda: są przecież modne ostatnio uniwersytety trzeciego wieku. Tam można dać upust swoim pasjom i niespełnionym ambicjom.
Można się i wykazać i być użytecznym dla "swojej" generacji. Tak, to prawda - nie przeczę. Jest to nawet możliwe i być może nie wykluczone.

Zostało jeszcze kilka dyscyplin (sportowych), które lubię i mogę z moim "kalectwem" uprawiać. Mam na myśli rzecz jasna jazdę rowerem, pływanie i nordic walking. Zimą natomiast mogę bez żadnych (tak sądzę) przeszkód uprawiać narciarstwo biegowe. 
Mieszkamy przy samym lesie i nie brakuje nam tras biegowych. Byle tylko śniegu nie zabrakło.

Przyszła mi na myśl jeszcze jedna dyscyplina: rolki, a w zasadzie to łyżworolki. Są jednak zdecydowanie bardziej wyczerpujące od nart. I chyba zbyt mocno obciążają staw biodrowy. A ten niestety muszę już do końca oszczędzać. W przeciwnym razie czeka mnie endoproteza stawu biodrowego. Tym bardziej, że po operacji zespolenia prawa noga jest krótsza o 2 cm!

Przy okazji nasuwa się refleksja: skąd sportowiec amator ma czerpać wiedzę na temat powikłań zdrowotnych związanych z uprawianiem różnych dyscyplin. Przecież nie z internetowego forum! Wiedza ortopedy traumatologa jest też nieco zawężona, a dostęp do lekarza sportowego - ortopedy jest bardzo ograniczony. Podobnie rzecz się ma z fizjoterapeutami (wie coś na ten temat nasza znana mistrzyni Justyna Kowalczyk). Pozostaje więc mieć ograniczone zaufanie do opinii lekarskich i pilnie wsłuchiwać się we własny organizm. On prawdę ci powie. Oczywiście nie należy też zapominać o nauce, na którą nigdy nie jest za późno. Ważne też, by dzielić się opiniami z innymi sportowcami-amatorami. Możliwości nie brakuje.

Póki co biorę leki, smaruję żelem nogę od kolana aż po biodro i wracam na nasze leśne ścieżki. W maju to sama przyjemność przebywać wśród świeżej zieleni, gdzie w przestrzeni unoszą się cudowne zapachy a wokół słychać radosne śpiewanie ptaków.
A na szlaku zawsze można spotkać kogoś miłego i sympatycznego, kto się uśmiechnie i serdecznie pozdrowi.



 

czwartek, 23 kwietnia 2015

Moje spotkania z górami - Śnieżka

Zdobywanie Śnieżki zimą

 

Do napisania tego postu zainspirowała mnie młoda, ładna (potwierdził to naoczny świadek - kibic),  błyskotliwa i zdolna triatlonistka z Szamotuł. Jej ambitny zamiar pokonania dwukrotnie trasy na Śnieżkę i z powrotem wzbudził we mnie wspomnienia mojego spotkania z polskimi górami sprzed wielu lat.

Pierwszy wypad w góry  zorganizowaliśmy zimą, w marcu 1980 r. Było to zimowisko w Karpaczu. W tamtych czasach (komuna) funkcjonowała  jeszcze nazwa Bierutowice, gdzie umiejscowiono słynny drewniany kościółek Wang.

Już następnego dnia po przyjeździe do Szklarskiej Poręby wypożyczyłem kompletny strój wraz z nartami zjazdowymi. Od rana mieliśmy wspaniałą pogodę - dużo świeżego śniegu, zero wiatru i ostre słońce. Na stoku, a w zasadzie na oślej łączce okazało się, że tylko ja będę zjeżdżał na nartach.  Pozostali obiecali mi kibicować. Zanim ruszyłem w dół umówiliśmy się na bieg na szczyt Śnieżki z polany pod dolną stacją wyciągu na Kopę. To miało być w sobotę następnego dnia.

Po raz kolejny w życiu okazało się, że prześladuje mnie pech. Można to nazwać specyficznym zbiegiem okoliczności. 
Ruch na stoku był niczym obecnie na moście Łazienkowskim przed pożarem. Ale cóż się dziwić - pogoda idealna. Zaczynałem zjazdy od połowy "łączki". W końcu zdecydowałem się pójść na całość i ruszyłem z samej góry. Nie przewidziałem, że największe zagęszczenie było na dole, gdzie nowicjusze pod okiem instruktorów stawiali pierwsze kroki, a raczej szusy. I właśnie gdzieś tam na dole jakaś dziewczyna nagle zbliżyła się do mnie niebezpiecznie z lewej strony. By nie zderzyć się z nią przy ogromnej prędkości uniosłem w górę prawą nartę starając się jednocześnie położyć na prawy bok. Myśl była błyskawiczna, ale wykonanie już niekoniecznie.  Trafiłem na muldę, wyniosło mnie w górę i po kilku kozłach zatrzymałem się ze splątanymi nogami i jedną nartą. Sam nie byłem w stanie się rozsupłać. Piekący ból w prawym stawie skokowym nie wróżył niczego dobrego. Dziewczyna
- sprawczyni wezwała ratowników z toboganem. Przy ich pomocy znalazłem się na szczycie. W przychodni w Kowarach okazało się, że mam pękniętą kość piętową. Zdjęcie Rtg nie pozostawiało złudzeń. Dostałem zlecenie na założenie gipsu na prawej stopie.
Co? Stopa w gipsie? Jutro przecież mamy zawody w zdobywaniu Śnieżki! Jak mam wbiegać na szczyt? Bez jednego buta? Ze stopą w gipsie? Nie ma mowy!
Wieczorem zrobiłem sobie okłady z altacetu i do rana opuchlizna nieco zeszła. Na wymarsz założyłem jeszcze opaskę z bandaża elastycznego i z bólem ruszyliśmy do wyciągu Biały Jar.

Wysiedliśmy na stacji Kopa dolna. Pogoda była wspaniała. W marcu plus 20 stopni i bez wiatru! Jak później dowiedzieliśmy się na szczycie Śnieżki - takie warunki zdarzały się raz na kilka lat.
Rozebraliśmy się do pasa, by się poopalać.

Potem wystartowaliśmy na szczyt. To była pierwsza moja wspinaczka zimą. Nie było lekko, zwłaszcza, że cały czas ostry ból stopy przypominał, co się wczoraj stało z moją nogą. 
Oczywiście nie wygrałem zawodów, ale byłem drugi. Duma mnie i tak rozpierała.  

Po latach wydaje się, że było to czyste szaleństwo: biec zimą na szczyt Śnieżki z takim urazem stopy. Czasami warto jednak zaryzykować, zwłaszcza że poza tą kontuzją organizm był zupełnie zdrowy.

Jednak dla oddania całej prawdy muszę dodać, że przez kilka lat odczuwałem ból w stopie przed każdą  zmianą pogody. 

A jak dotrwałem do końca zimowiska? Praktycznie prawie przez całe trzy tygodnie rozgrywałem turnieje w tenisa stołowego. Naturalnie ze stopą usztywnioną opaską elastyczną. A pod koniec turnusu jeszcze raz wybrałem się na oślą łączkę, by godnie pożegnać się z górami zimą.






wtorek, 21 kwietnia 2015

Moje spotkania z górami - Barania Góra

Bieg na Baranią Górę

 

Był rok 1977, druga połowa września. Dziś prawie po trzydziestu ośmiu latach miło wspomina się tamtą cudowną, prawdziwie polską jesień. 

Były to moje pierwsze wczasy (kolonii dziecięcych nie liczę). Z terminem wstrzeliłem się najlepiej jak mogłem. A i miejsce wybrałem wspaniałe. Wisła - Głębce. Dzisiaj znane jako rodzinne miasto Adama Małysza. Wówczas tylko państwo Małyszowie  wiedzieli, że za około dwa miesiące przyjdzie na świat  ich dziecko. Prawdopodobnie nie wiedzieli, że to będzie syn, a już na pewno nie przypuszczali, że po latach zostanie jednym z najlepszych skoczków narciarskich na świecie.

Do dzisiaj mam ogromny sentyment do Wisły, Beskidu Śląskiego i Baraniej Góry.

W tamtych czasach podróżowało się głównie koleją. 
Bez problemów dotarłem wraz ze swoim tatą (to jego zabrałem na te wczasy) do celu. Już na miejscu kupiliśmy kilka map turystycznych i plan Wisły i okolic.
Miałem ze sobą oczywiście aparat fotograficzny marki Smiena 8 i kolorowy film do robienia slajdów.

Przez niemal całe trzy tygodnie mieliśmy wręcz idealną pogodę do wypoczynku i spacerów po całej okolicy. Wszędzie chodziliśmy piechotą, zrobiliśmy kilkaset kilometrów.
Bodaj największym naszym przeżyciem była jazda koleją linową na Czantorię.  

Ale główna atrakcja dopiero na mnie czekała. Wybraliśmy się z samego rana z zamiarem zwiedzania okolic. Dotarliśmy do rozlewiska - sztucznego jeziora spiętrzającego wody Białej i Czarnej Wisełki. Już sama zapora robi wrażenie. Budowano ją około trzy lata (1972r.). Stanowi główne zabezpieczenie wody dla licznych pensjonatów i hoteli.

Niebieskim szlakiem na Baranią Górę można wejść w około 2,5 godziny. Ale mając 25 lat i kozacki charakter oraz odpowiednie buty na nogach zrobiłem to dokładnie w 45 minut. Po drodze mijałem wielu turystów. Szli pojedynczo i małymi grupkami. Nie było jednak takiego, który by biegł. Droga powrotna zajęła mi nieco ponad pół godziny. Tata oczywiście nie zaryzykował i czekał na mnie na dole przy parkingu.
Zamieszczone obok zdjęcie pochodzi już z obecnych czasów. Wówczas na miejscu wieży widokowej stał kamienny obelisk, pod którym zakopałem symboliczną złotówkę.
To po to, by kiedyś tu wrócić. 
Byłem pewny, że tu zawitam ponownie. To miejsce mnie urzekło. Wspaniały klimat, kontakt z naturą i prawdziwa wolność na szlaku. To jest to właśnie, co lubię. I chciałem, aby tym bakcylem zostali zarażeni moi najbliżsi. 
Pokonanie dystansu na Baranią i z powrotem było dla mnie czymś naturalnym, poczułem jakbym się do tego narodził, by biegać i chodzić po górach.
To był wyczyn, który nigdy nie został powtórzony. 
Zapewne dlatego, że w tamtych latach była moda na rodzinne wyjazdy nad Bałtyk. Poza tym nad morze mamy do pokonania niespełna 170 km, ale żeby wybrać się w góry musimy przejechać około 400. 

Dopiero po dwudziestu trzech latach, w 2000 roku wybraliśmy się całą obecną rodziną dokładnie w to samo miejsce. Na spotkanie z najpopularniejszym sportowcem Polski - Adamem Małyszem. Mieliśmy nawet okazję zamienić z nim kilka słów. Córka była wprost wniebowzięta. 
Powody tej wyprawy były dwa. Pierwszy: zrealizować marzenie córki i zdobyć "na żywo" autograf Adama  Małysza. Drugi: miałem już po dziurki w nosie rokroczne wyjazdy nad morze, chociaż każdego lata jechaliśmy w inne miejsce nad Bałtykiem. Tym razem udało mi się przekonać rodzinę do pierwszej wspólnej wyprawy w góry.

Zaproponowałem marsz na Baranią Górę niemal identyczną trasą, jaką biegłem przed laty. Wspinaczka na szczyt w upalny lipcowy dzień była niezłą szkołą, szczególnie dla naszej 9-letniej wówczas córki.

To były nasze najlepsze wspólne wakacje. Mamy nagrany film i zrobione kilkadziesiąt zdjęć w wersji analogowej. Często do nich wracamy, by razem powspominać tamte chwile.
  
Dzisiaj wiem, że góry pokochał nasz syn. Od wielu lat urlop spędza tylko w górach. Jest nimi zwyczajnie zafascynowany.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Szczytowanie w szczycie sezonu

Zbliża się szczyt sezonu wiosennego a wraz z nim nadzieja wielu biegaczy na udany start w ich biegu głównym. Dla wielu będzie to debiut, ale dla większości okazja, by poprawić wynik, czyli osiągnąć tak zwaną życiówkę.

Zastanówmy się wspólnie, czy warto za wszelką cenę dążyć do poprawiania rekordów. Tak na poważnie.

Nasz świat jest tak urządzony, że najlepiej się "czuje" w harmonii. Jednak postęp wymusza wyścig (nie tylko szczurów).

Każdy, kto zastanawia się nad swoim życiem i przyszłością przyzna, że nic tak nie dezorganizuje dnia, jak niezałatwione sprawy, nasze troski i zmartwienia, choroba (brak dobrego zdrowia), zmagania z przeciwnościami losu i ciągły pośpiech. Gonitwa za wszystkim jest teraz wszechobecna. Żyjemy pod każdym względem szybciej. Ale czy to znaczy, że lepiej? Niekoniecznie.

Pośpiech jest źródłem stresu. Każdy stres powoduje w dłuższej perspektywie wiele chorób somatycznych. A biegamy - przynajmniej wielu z nas tak deklaruje - dla odreagowania, by pozbyć się skutków stresu.
Jednak w wielu przypadkach już samo podejście do biegania, a zwłaszcza do udziału w zawodach wywołuje sytuacje stresowe. Uważam, że warto się nad tym zastanowić i bardziej racjonalnie podejść do naszego dobrostanu, jakim jest zdrowie. Bo biegamy przecież dla własnego zdrowia, czyż nie?

Mam za sobą spore doświadczenie startowe. Udział w zawodach masowych pozwala na doskonałą obserwację i przegląd rozmaitych zachowań. Jesteśmy różni od siebie i ta różnorodność jest widoczna jak na dłoni w czasie startów w biegach długodystansowych. To prawdziwy teatr wielu aktorów, a raczej osobowości, bo przecież mało który z zawodników odgrywa swoją rolę niczym aktor na scenie. Zdecydowana większość z nas jest w czasie zawodów sobą - ze swoimi zaletami i słabościami. Wysiłek, ból, cierpienie, ale też i radość, zadowolenie i empatia wyzwala w nas różne emocje. Są biegacze, którzy całą trasę od startu do mety przebiegną w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego. Zapatrzeni w jeden cel, który nazywa się "zwycięstwo". Wygrać, być pierwszym na mecie!

Nie oceniam negatywnie takiego zachowania, czy raczej podejścia do startu.
Ambicja, zdolności, trud i wysiłek włożony w systematyczny trening są nagradzane na mecie właśnie. Takich mamy jednak niewielu. To są liderzy i oni podczas większości zawodów stanowią elitę, a dla wielu wzór do naśladowania. 

Są też tacy, którzy od startu do mety biegną lub czasem też idą w grupkach stanowiących oryginalne, rozbawione i roześmiane towarzystwo. Wydaje się, że żyją bezproblemowo a do startu w zawodach mają luzackie podejście. Biegną na wesoło, dla swojej przyjemności i miłego spędzenia czasu. Żyją bezstresowo, a raczej potrafią radzić sobie ze stresem. Traktują bieganie nie tyle z przymrużeniem oka, co w sposób bardzo racjonalny. Bo bieganie, to ruch. A ruch to naturalna potrzeba człowieka. Jak oddychanie, czy jedzenie.

Uważam, że takie podejście jest zdrowe, bo przecież o zdrowie głównie tutaj chodzi. A przy okazji taki nastrój udziela się innym, zwłaszcza kibicom. 
To doskonały przykład, jak powiązać przyjemne z pożytecznym. 
W tym miejscu zwrócę uwagę na istotny fakt: takie podejście i zachowanie nie może być powodem czyjegoś zgorszenia. Czyli wszystko zgodnie z zasadami dobrego zachowania. Nie przeszkadzać innym.

Zdecydowana większość startujących to tak zwani amatorzy z prawdziwie zawodowym zacięciem, podchodzący do treningów w sposób fachowy i zorganizowany. Dbający o harmonijny rozwój ducha i ciała. Nie widać u nich pośpiechu w ruchach ani ekscytacji i pełnego skupienia myśli na twarzy. Myśli o zwycięstwie. Dla tych ważny jest sam udział w zawodach. A przy okazji dobrze byłoby pokusić się o dobry wynik. Może nawet o swoją życiówkę.
Nie za wszelką cenę. To właśnie tacy uśmiechną się do rywala, zamienią z nim kilka słów, służą często dobrą radą. Z takimi warto się zaprzyjaźnić.
Podziwiam ten piękny, lekki krok. Wydaje się, że nie jest aż tak szybki i dynamiczny, ale przy próbie dotrzymania kroku okazuje się, jaki jest skuteczny w pokonywaniu dystansu. Miękko i z gracją - zdaje się, że bez większego wysiłku. Ale to tylko pozory. By móc zaprezentować taki krok na zawodach wcześniej wykonana była mądra, dobrze zorganizowana i systematyczna praca.
To nie na zawodach tworzy się swoją formę, szybkość, moc i wytrzymałość.
Te wszystkie cechy buduje się na codziennych treningach. 

Harmonijny rozwój to nie tylko dbałość o siebie, to także - a może przede wszystkim troska o swoich najbliższych. Bo w swoim bieganiu nie możemy się zapamiętywać, myśleć tylko o sobie. Jesteśmy wszak istotami społecznymi. 
Byłoby wręcz idealnie przekonać pozostałych członków naszej rodziny do wspólnego uprawiania sportu, do codziennego ruchu i przebywania na łonie natury.

Zostawmy więc wyścigi szczurom. Nam wystarczy od czasu do czasu wziąć udział we współzawodnictwie, które dla każdego z nas będzie dobrym sprawdzianem i potwierdzeniem właściwego podejścia do życia. Bo rywalizacja służy też naszemu rozwojowi.






sobota, 4 kwietnia 2015

Jaki marzec? Niby wiosenny, ale nie do końca.

Pogoda w marcu raczej nie rozpieszczała. Wprawdzie sprzętowo jestem przygotowany na każde warunki, ale pod względem mentalnym bywa różnie. A do tego doszły niespodzianki z moim nowym barometrem, czyli osobistą prawą nogą. Od pewnego czasu odczuwam ból na kilka godzin przed załamaniem pogody. Mogę zatem z jednodniowym wyprzedzeniem zapowiadać pogodę. Sprawdzalność moich prognoz nie jest gorsza od tych medialnych. Pod koniec marca, a w zasadzie jego ostatni tydzień spędziłem na wiosennych pracach w ogrodzie i wizytach u lekarzy. Coś zaczęło się dziać z moim gwoździem tytanowym umieszczonym w kanale szpikowym kości udowej. W naszych warunkach na wizytę u ortopedy muszę poczekać do maja. Do tego czasu zdążę zrobić niezbędne badania.

Tak więc z bieganiem mam na razie "spokój". Został tylko rower, bo nawet z kijami nie mogę się ruszyć. Ból jest silniejszy ode mnie. A na blokadę nie dam się namówić. Na leki przeciwbólowe również. Chcę poznać jego przyczynę i ją usunąć.

Pomimo tych zawirowań ze zdrowiem miałem w marcu 15 dni aktywnych. Na rowerze spędziłem ponad 6 godzin przejeżdżając niecałe 90 km. Z kijkami przemierzyłem ponad 50 km leśnymi drogami w ciągu 10 godzin.

Każdy trening zaczynam rozgrzewką kończąc go niezbędnym rozciąganiem mięśni. Bo to podstawowa zasada dobrego treningu i elementarz sportowca. Do tego dochodzi zbilansowana i urozmaicona dieta bogata w węglowodany, witaminy i sole mineralne oraz  odpowiednie nawadnianie organizmu w ciągu całego dnia. Posiłki są w mniejszych porcjach, ich częstotliwość natomiast to 2,5 - 3 godziny. Nie należy też zapominać o białku (jaja, nabiał, ryby, drób).
W mojej diecie nie ma alkoholu (pod żadną postacią) i napojów gazowanych. Od trzydziestu miesięcy nie palę papierosów i nie mam problemów z zadyszką.
Lubię za to słodycze i często sięgam po nie. Wiem, że to błąd. Ale tutaj  usprawiedliwiam się dużą dawką endorfin, jakie otrzymuję po spożyciu mojej ulubionej gorzkiej czekolady. Nie ukrywam, że od opuszczenia szpitalnego oddziału rehabilitacji przybyło mi małe co nieco. Przyznaję jednak, że od kiedy systematycznie trenuję waga ustabilizowała się i strzałka na wadze nie idzie już w prawo. Kiedy zwiększę objętość i przede wszystkim intensywność treningów na pewno tendencja będzie prawidłowa. Teraz mam plan - chcę zrzucić 8 kilo. Zakładam że do końca roku zrealizuję go. Wytrwałości i zapału nie powinno mi zabraknąć.

Szukałem w wielu miejscach i nie natrafiłem na informacje, jak należy zacząć trening biegowy po złamaniu przezkrętarzowym. Lekarze są bardzo sceptyczni, a może nie chcą brać na siebie odpowiedzialności i odradzają mi uprawianie sportów biegowych. Zalecają jedynie gimnastykę i spacery. O rowerze mówią lakonicznie: tylko w ramach rehabilitacji mięśni i stawów. O wyczynie nie ma mowy. No cóż, oni mają wiedzę i doświadczenie medyczne. Ja znam swój organizm i staram się weń wnikliwie wsłuchiwać. Na razie spotkałem się ze zdecydowanym oporem z jego strony (organizmu). Nie daję za wygraną i wierzę, że z pomocą opatrzności bożej i medycyny wrócę do ulubionego biegania. 

Na razie w kalendarzu wiosna a za oknem sypie gęstą krupą - to grad niczym biała kasza gryczana.  A u sąsiada po trawniku spaceruje dumnie bocian od czasu do czasu wbijając długi, czerwony dziób w trawę. Pospieszył się nieco.
 

środa, 4 marca 2015

Luty przebiegał na "chodząco" - zdominowany przez nordic walking

Ten wspaniały nordic walking


Minął drugi miesiąc roku. Jeszcze nigdy nie zanotowałem takiej sytuacji, by regularny trening rozpocząć w miesiącu zimowym. To dobrze zapowiada cały rok. Trenuję amatorsko, więc nie przykładam zbyt dużej wagi do podziału na okresy startowe i martwe, na czas przygotowania do zawodów i roztrenowanie po sezonie. Biegam (teraz raczej chodzę) i jeżdżę rowerem, bo lubię i chcę robić to przez cały rok. Największą frajdę sprawia mi bieganie, ale ostatnio próbowałem i wiem, że jeszcze za wcześnie. Chyba mam problem z urazem psychicznym po wypadku. Mam spięte mięśnie i "spętane" nogi. Problem z krótszą prawą nogą nie jest taki łatwy do rozwiązania, zwłaszcza że od zawsze podczas biegania ląduję na śródstopiu i na niewiele zdają się wkładki wyrównujące. Co innego z chodzeniem. Podczas marszów nordic walking podwyższone zapiętki zdają egzamin. 

Mam dobre kijki - Fizan Carbon o stałej długości 120 cm. Kupiłem je na egzamin instruktorski w 2009 r. Odpowiednie do mojego wzrostu powinny mieć 115 cm, ale dłuższe są przy dobrej technice chodzenia skuteczniejsze (można mocniej i energiczniej wykonywać odbicia, przez co zwiększa się prędkość).

Po zespoleniu kości udowej gwoździem śródszpikowym mam jeszcze problemy z prawidłowym stawianiem prawej stopy. Od nowego roku "na kijki" chodzimy razem z żoną - idzie za mną i koryguje moje błędy. Na razie moja prędkość (około 5 km/h) jest dla żony zbyt wolna, ale z tygodnia na tydzień jest co raz lepiej.
Sądzę, że do lata powinniśmy śmigać w granicach 7-8 km na godzinę.

W lutym miałem 12 dni treningowych i pokonałem 93 kilometry (45 rowerem i 48 z kijkami).  Myślę, że jak na rehabilitowanego to wystarczająco.

Odważyłem się wreszcie pojechać rowerem na miejsce wypadku. Trasa płaska, równiutka i długi, prosty odcinek. Jak doszło do makabrycznej wywrotki chyba już sobie nie przypomnę.


 

wtorek, 17 lutego 2015

W czym biegać?

Co na siebie włożyć na trening, a w czym się zaprezentować w zawodach?

 

Kiedy zaczynałem przygodę ze sportem nie miałem problemu z podobnymi pytaniami. Takie były czasy. Z drugiej jednak strony było nam o wiele łatwiej - w szafie wystarczyło zarezerwować miejsce na dwa komplety (podkoszulki, bluzy, spodnie, spodenki i ewentualnie luźniejsze kurteczki). Do tego para butów na zawody (koniecznie zagraniczne) i zwykłe treningowe rodzimej produkcji.
Nie zapomnę butów, jakie kupiłem podczas pierwszego startu w Czechosłowacji w 1983 r. Spód wykonany był z białej, lekkiej, miękkiej i odpornej na ścieranie gumy. Podeszwa była stosunkowo szeroka i dobrze wyprofilowana - stopa dobrze się układała na podłożu. Wierzch był zrobiony z naturalnej skóry zwierzęcej i był bardzo miękki i delikatny i dobrze wentylowany. Wkładka wewnętrzna idealnie dopasowana do stopy neutralnej. Nigdy później nie trafiłem na bardziej wygodne i wytrzymałe buty biegowe! Kosztowały mnie 230 koron. Było warto zapłacić tyle - posłużyły mi kilka ładnych lat.

Nie będę pisał o odzieży z tamtych lat, bo nie ma się czym chwalić.  

Obecnie, jak w każdej dziedzinie, istnieje przeogromny "przemysł  " sportowy. Mamy nieograniczony (chyba tylko finansowo) dostęp do niezliczonej liczby marek i firm prześcigających się w ofertach dla zawodników i adeptów każdej dyscypliny sportowej. Od przybytku głowa nie boli, ale by wybrać coś dobrego dla siebie, trzeba poświęcić sporo czasu.


Nigdy nie byłem wyczynowym sportowcem, więc nie mam problemu z doborem stroju i sprzętu do biegania. Staram się unikać wszelkich zbędnych gadżetów, które rozpraszają podczas treningu. 
Dla przykładu - tylko raz wystartowałem z pasem na piersiach transmitującym puls. Przeszkadza bardzo, szczególnie w upalne dni. Nauczyłem się odczytywać swoje tętno po oddechu i tak już zostało. 
Jedyny gadżet, jaki zabieram ze sobą to smartfon z aplikacją Sports Tracker. Testowałem kilka apek, ale ta jest dla mnie najlepsza, mimo że nie ma polskiej wersji językowej.


Staram się ubierać stosownie do pogody, jaka jest na zewnątrz i dostosować strój do temperatury. Stosuję zasadę plus dziesięć stopni (do aktualnej temperatury dodaję 10 stopni).

Bielizna - koniecznie lekka i oddychająca plus dłuższy rękaw i lekka bluza w chłodniejsze dni. Spodenki luźne i przewiewne, w chłodniejsze dni dłuższe nogawki, a podczas
mrozów albo podwójna para lub pojedyncze ciepłe leginsy. Góra - w mroźne dni zakładam trzy warstwy: bielizna termo, koszulka z długim rękawem i kurteczka softshellowa lub przeciwwiatrowa. Rozmiary powinny być dopasowane tak, by nie krępowały ruchów. 
Powinniśmy się czuć wygodnie i komfortowo. Natomiast kiedy jest ciepło - wystarcza koszulka przewiewna, termoaktywna.


Skarpetki powinny być cienkie i nigdy bawełniane ani frotte. Lepiej wydać kilka złotych więcej na firmowe, sportowe skarpetki, które zapewnią naszym stopom komfort przez cały dystans.



Do treningów używam żelowe asicsy lub adidasy, na zawody - w zależności od podłoża - nike free 5.0 lub super lekkie dunlopy.

Uczestnicy biegów masowych, które są organizowane obecnie przez okrągły rok w niezliczonej ilości miast, mają bardzo interesujący i ciekawy obraz biegającej 
Polski. Dosłownie i w przenośni cała Polska biega: na wesoło i na kolorowo. Przepiękny to widok, kiedy po sygnale startera rusza wielokolorowy wąż startujących zawodników. Widok z lotu ptaka jest niesamowity.

Oczywiście na rower zakładam strój specjalny i zawsze kask. Tak jest od wypadku w lesie, kiedy przy dużej prędkości straciłem panowanie nad kierownicą i uderzyłem o twarde podłoże głową. Skutki tego upadku odczuwam do dziś.

czwartek, 5 lutego 2015

Nie poddam się ...

Lubię statystyki. Od wczesnych lat w młodości lubiłem czytać opracowania w leksykonach i encyklopediach. 
Najbardziej interesowały mnie te zawarte w Sportowcu i dotyczące rekordów i ich posiadaczy.
Od dawien dawna prowadziłem też swój dziennik treningów i startów w zawodach. Osobną pozycję stanowiły tabele rekordów w różnych dyscyplinach i konkurencjach sportowych.
Teraz, w dobie smartfonów, tabletów i internetu jest o wiele łatwiej - praktycznie mamy dostęp prawie do każdej informacji - do tego stopnia, że możemy nawet podejrzeć, co i gdzie trenuje Pan Smith w Australii, czy niejaki Kozłow znad Bajkału. Wystarczy się zalogować na jednym z wielu społecznościowych portali, dodać znajomego, zalajkować i obserwować.

Ale to pochłania czas, który powinniśmy spożytkować bardziej aktywnie i racjonalnie. Dlatego wolę słuchać rytmu swego organizmu. Kiedy tylko odzywa się tęsknota za świeżym powietrzem, za pokonywaniem leśnych bezdroży - wsiadam na rower lub biorę kijki i ruszam w trasę. A mam ich do dyspozycji niezliczoną ilość - mieszkam bowiem tuż przy lesie.

Sezon 2013 zakończyłem dokładnie 11 listopada. Miałem w nogach 2206 km (105 treningów w 132 godziny). Przeważał rower - 1787 km.

Z nastaniem wiosny rozpocząłem przygotowania do nowego sezonu startowego. Trenowałem systematycznie trzy, cztery razy tygodniowo dokładając od czerwca jazdę na rowerze. Do końca czerwca przebiegłem 308 km i przejechałem 288 km
(38 treningów biegowych i 14 rowerem).

Aż przyszedł feralny dzień - wtorek 1 lipca 2014. Byłem już zapisany na 4. wałecki bieg filmowy i 24. półmaraton Philipsa w Pile oraz na dziesiątkę w Trzciance.

Niestety, ten pechowy wyjazd do lasu wieczorem pokrzyżował wszystkie moje (i nie tylko moje) plany.

Nie przesadzę, kiedy powiem, że smartfon i aplikacja 
Sports Tracker uratowały mi życie. Dzięki nim po odzyskaniu przytomności, którą straciłem na kilka minut po upadku z roweru, mogłem zawiadomić rodzinę i ratowników medycznych. Na operację czekałem sześć dni, by na drugi dzień po zespoleniu kości udowej przystąpić do nauki chodzenia o kulach.
Miałem całe lato z głowy. We wrześniu trafiłem na oddział rehabilitacji. Zacząłem też powoli chodzić po terenie szpitala z kijkami. Było coraz lepiej, ale ból odczuwam do dziś. Na komisji lekarskiej okazało się, że mam krótszą o dwa centymetry prawą nogę.
W prawym obuwiu mam pozakładane wyrównujące wkładki ortopedyczne.

Chodzić nauczyłem się szybko, w połowie grudnia zrobiłem też pierwszą przejażdżkę rowerem po lesie.
Biegać nie mogę do dzisiaj. Wyszukałem w sieci jedyną na tę chwilę dla mnie metodę biegania: slow jogging. Już ją wypróbowałem - mogę wolno biec bez odczuwania bólu. Dużo ćwiczę, głównie mięśnie pleców i nóg. 

Jednym z negatywnych skutków ubocznych jest też moja nadwaga. Po szpitalu przybywało mi średnio po kilogramie na tydzień. Zebrało się tego sporo.

Opracowałem plan do końca października. Ująłem w nim trzy starty w biegach, które opuściłem w ubiegłym roku. Mam nadzieję, że dam radę. 
Regularne treningi rozpocząłem w połowie stycznia - na razie jest to wspomniany wcześniej slow jogging, nordic walking i rzadziej z racji aury - rower.


Nadal używam aplikacji Sports Tracker, próbowałem chodzić też z Endomondo i Run-log - jednak wybrałem to co aktualnie lepsze.
I tak oto wracam do początków. Uczę się na nowo wsłuchiwać w swój organizm. Do każdego treningu podchodzę racjonalnie i z otwartą głową. 

W Trzciance, 5 lutego 2015