czwartek, 22 stycznia 2015

Powrót po latach - cz. II

Moje pierwsze "koty za płoty"

 

Rok 2013 upłynął pod znakiem debiutów i nowych życiówek. Przestała mi odpowiadać rola kibica, statysty i ochroniarza-tragarza dla biegającego na zawodach mojego brata. Przed wyjazdem na półmaraton w Obornikach zarejestrowałem się do udziału w marszu nordic walking. Oczywiście strój i kije zapakowałem do bagażnika. Brat o niczym nie wiedział. Zdziwił się, gdy dołączyłem do niego na rozgrzewkę w stroju sportowym.

Pogoda iście afrykańska - upał, duża wilgotność i ciągle przewalające się nad nami chmury burzowe. Dobrze, że nie pada. Co prawda dawno, dawno temu lubiłem biegać w deszczu, ale to było kiedyś ...


Poczułem atmosferę zawodów - to jest coś, o czym od dawna marzyłem. Nareszcie jestem w centrum tego sportowego podniecenia. No i to nieco irytujące bieganie mojego brata tuż przed startem do toy-toya!
To już chyba piaty raz. Denerwuje się, bo zawsze zakłada poprawienie czasu i miejsca na mecie. Za każdym razem postanawia też nie wyrywać się z najlepszymi, biec swoim równym tempem. Już przywykłem do tego, że po każdym biegu ma pretensje do siebie, że i tym razem źle rozłożył siły.
Ale jest dobry w bieganiu - w swojej kategorii wiekowej (50 plus) zaczął w końcu stawać na podium. Czasy też wykręca całkiem przyzwoite. O tempie 4.30 mogę tylko pomarzyć. 

Uczestnicy półmaratonu wystartowali przed "kijkami". Było ich ponad 400. W naszym marszu na starcie stanęła prawie setka zapaleńców w różnym wieku. 
I znów jak za pierwszym razem nie byłem specjalnie przygotowany, bo miałem w nogach tylko 35 km treningów z kijkami i około setki na rowerze. 

Ruszyłem spokojnie w środku stawki. Byłem ku swemu zaskoczeniu nieco spięty. Ale po 2-3 kilometrach oddech się wyrównał (nie paliłem od 9-ciu miesięcy) i powoli zacząłem przyspieszać wyprzedzając kolejnych chodziarzy. Na półmetku w lesie byłem już na trzecim miejscu mając przed sobą w zasięgu wzroku dwóch dwumetrowców. Jak tu ich dogonić, kiedy oni robią jeden krok a ja muszę w tym czasie zrobić dwa? Przyspieszam więc kadencję. Zaczyna skutkować: widzę, że ten długas przede mną poczuł mój oddech na plecach (sic!), bo kilka razy obejrzał się do tyłu. Przyczaiłem się na małym wzniesieniu i na jego szczycie już byłem przed nim. 

Słyszałem jego szybki i krótki oddech. Już wiedziałem, że poradzę sobie z nim. Jednak straciłem z oczu lidera. Nie miałem szans, by go dogonić. Zresztą najważniejsze było dla mnie, by nie dać się teraz wyprzedzić gostkowi z krótkim tułowiem. Wstąpiła we mnie jakaś dziwna ambicja, by z nim zwyciężyć - jak Dawid z Goliatem. 

Na drewniany most nad Wartą wpadłem przed nim, ale usłyszałem od niego propozycję, by na metę wpaść razem. Odpowiadało mi to, no bo niby dlaczego nie? Zwolniłem nieco, by mógł się zrównać ze mną. Jakże byłem zdziwiony, kiedy nagle zostałem "bezpardonowo" wyprzedzony dosłownie tuż przed metą! Mimo wszystko podziękowałem mu za wspaniałą rywalizację. Drugi z moich braci oczekujący na nas na mecie popłakał się ze szczęścia, kiedy zobaczył mnie na mecie. Był w szoku. Ja również, bo to był przecież mój debiut po latach.



Gorączka przedstartowa jest dla mnie nagrodą samą w sobie, ale wymiana zdań i wrażeń z rywalami, podziękowania i gratulacje tuż po minięciu mety jest czymś wyjątkowym. No i oczywiście te pieczone pyry z gzikiem - takie smaczne są chyba tylko w Obornikach.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz