poniedziałek, 26 stycznia 2015

Mój pierwszy po latach półmaraton

23. Półmaraton Philipsa w Pile

 

Po wałeckiej dziesiątce nie odpoczywałem. Miałem spory niedosyt co do miejsca i osiągniętego czasu.
Do samego startu w Pile trenowałem trzy razy w tygodniu średnio po 10-12 km dziennie i miałem tylko jedno dłuższe wybieganie - 22,5 km.
Dwa razy zrobiłem życiówkę na 10 km - 56:53.
Wstawałem o 5.30 na trening biegowy po leśnych bezdrożach i tylko czasami pokonywałem długie kilometry asfaltem. Tygodniowo 3-4 razy trenowałem jazdę rowerem. Przed półmaratonem miałem w nogach 330 km biegiem i ponad 1700 km rowerem. 
Ale czy to wystarczający trening na tak duży wysiłek? 
Podświadomie wiedziałem, że to jeszcze za wcześnie, ale miałem już numer startowy (2088) i nie zamierzałem się wycofywać.

W niedzielę 8 września przed ósmą byliśmy już w Pile. Pakiety startowe pobraliśmy jako jedni z pierwszych.
Potem poszliśmy na mszę i po niej zaczęła się tradycyjna gorączka przedstartowa. Wrześniowe słońce przyjemnie rozgrzewało we znaki.
Po solidnej rozgrzewce i kilku wizytach w toy-toy
ustawiliśmy się zgodnie z naszymi możliwościami: brat w strefie 1:40 a ja skromnie w 2:00.

Na starcie stanęło wg relacji spikera ponad 2,5 tysiąca biegaczy. W takim biegu jeszcze nie uczestniczyłem!

Przede mną dwa tysiące, a za mną kilkaset biegaczy.
Zaczęło się masowe odliczanie i ruszyliśmy niczym rydwany ognia. Dopiero po kilku minutach można było nabrać przyzwoite tempo.




Do piętnastego kilometra nie miałem żadnych problemówBiegłem w tempie poniżej sześciu minut na kilometr. To dużo lepiej niż w Wałczu i podczas długiego wybiegania.


Trasa odpowiadała mi pod każdym względem - była urozmaicona i w miarę łatwa (nie było trudnych podbiegów). W punktach odżywczych było tłoczno, ale przy takiej liczbie startujących to naturalne.


Mniej więcej na osiemnastym kilometrze poczułem, że drętwieją mi stopy a buty robią się za ciasne. Paluch prawej stopy bolał tak, że w końcu usiadłem na krawężniku i zdjąłem oba buty. Przez następny kilometr biegłem w samych skarpetkach (o dziwo nie przetarły się). Było niezbyt komfortowo z butami w dłoniach - założyłem więc je na stopy, ale już bez wkładek. Okazało się, że tak będzie o wiele lepiej.

 I tak wytrwałem do samej mety.
Straciłem na tym przebieraniu się parę minut, ale frycowe trzeba było zapłacić. Nie powinno się robić eksperymentów z butami podczas startu w takich zawodach. 

Ostatecznie na mecie byłem 2129 z czasem 2:11:19 na 2456 biegaczy, którzy zostali sklasyfikowani.
Międzyczasy, jakie uzyskałem świadczą o tym, że na sto procent wykonałem plan mniej więcej do siedemnastego kilo-
metra. Oto one: 5km - 28:07, 10 km - 57:04, 15 km - 1:29:05. 


Mój brat spisał się świetnie - zajął w klasyfikacji open 384. miejsce z rekordem życiowym: 1:34:04.
Tym razem prawie idealnie rozłożył siły i biegł równym tempem przez cały dystans. Mam przynajmniej do kogo równać :).

Podsumowując te zawody muszę przyznać, że byłem pod dużym wrażeniem i pełen podziwu dla organizatorów. Trasa była dobrze oznakowana i zabezpieczona. Nie brakło napojów w punktach odżywczych, które były dobrze zlokalizowane. No i oczywiście ogromna liczba kibiców gorąco nas zagrzewających do rywalizacji.


Do zobaczenia na trasie pilskiego półmaratonu!



niedziela, 25 stycznia 2015

Moja pierwsza dziesiątka

Wałecki bieg filmowy

Od zawodów w Obornikach miałem dokładnie miesiąc na przygotowanie się do biegu na 10 km w Wałczu. Jest to jedna z bardziej uroczych tras wiodąca wokół jeziora wraz z przeprawą po jedynym bodaj wiszącym moście w Polsce łączącym dwa brzegi jeziora. Jest to most Kłosowski nad jeziorem Raduń.

Zacząłem oczywiście od wpisu na listę startową. Będę miał numer 171 ze swoim imieniem.
Do treningów przystąpiłem 28 czerwca, przebiegłem łącznie 133 km, najdłuższe wybieganie to 16 km pokonane w 97 minut - nic mnie nie bolało, czułem się świetnie. 

28 lipca 2013 w samo południe stanęliśmy na starcie - prawie 700 zawodników, a wśród nich ja i dwaj moi bracia (czwarty z braci zajmował się logistyką).

Prowadzący zawody, to znana dwójka dziennikarzy sportowych radiowej trójki - Michał Olszański i Krzysztof Łoniewski. Dyrektorem biegu był Sebastian Chmara, a starterem - Paweł Januszewski.
Już podczas rozgrzewki z nieba lał się żar. Tuż przed startem zrobiło się ciemno jak w tropikach, kilka razy potężnie zagrzmiało, ale spadło tylko parę kropli deszczu. W cieniu było 37 stopni!


Ze starszym z braci umówiliśmy się, że biegniemy od startu do mety razem tempem 6 min/km. Umowa sobie a brat sobie. Już po pierwszym kilometrze nie wytrzymał i zostawił mnie w tyle (to ten z numerem 38).

Dalej trasa prowadziła alejką wzdłuż jeziora, w cieniu przez las a następnie mostem wiszącym na drugi brzeg jeziora.

Ostatnie dwa kilometry były niezwykle męczące - otwarty teren i piekące słońce. Dobrze, że na ostatnim odcinku była jeszcze kurtyna wodna. Szczególnie, że przed samą metą był krótki podbieg pod kątem 25 stopni.

Na metę dobiegłem jako 408. zawodnik z czasem netto 1:04:12. Było nieco gorzej niż zakładałem, ale ważne, że bieg ukończyłem w dobrym nastroju.
Oczywiście był medal na szyi i przepyszne rogaliki z dżemem, których zjadłem z pół kilograma!

Mój najmłodszy brat zajął 82. miejsce na 472 zawodników, którzy ukończyli bieg. Jego wynik to 44:16. Natomiast starszy ode mnie o rok  z wynikiem netto 56:20 był na mecie 296.

Postanowiliśmy, że za rok przyjedziemy znów do Wałcza, ale ... nieznane są wyroki boskie.
 http://www.eurocalendar.info/dokument/2013/17791_1539_trasa%20duza.jpg


 

 

czwartek, 22 stycznia 2015

Powrót po latach - cz. II

Moje pierwsze "koty za płoty"

 

Rok 2013 upłynął pod znakiem debiutów i nowych życiówek. Przestała mi odpowiadać rola kibica, statysty i ochroniarza-tragarza dla biegającego na zawodach mojego brata. Przed wyjazdem na półmaraton w Obornikach zarejestrowałem się do udziału w marszu nordic walking. Oczywiście strój i kije zapakowałem do bagażnika. Brat o niczym nie wiedział. Zdziwił się, gdy dołączyłem do niego na rozgrzewkę w stroju sportowym.

Pogoda iście afrykańska - upał, duża wilgotność i ciągle przewalające się nad nami chmury burzowe. Dobrze, że nie pada. Co prawda dawno, dawno temu lubiłem biegać w deszczu, ale to było kiedyś ...


Poczułem atmosferę zawodów - to jest coś, o czym od dawna marzyłem. Nareszcie jestem w centrum tego sportowego podniecenia. No i to nieco irytujące bieganie mojego brata tuż przed startem do toy-toya!
To już chyba piaty raz. Denerwuje się, bo zawsze zakłada poprawienie czasu i miejsca na mecie. Za każdym razem postanawia też nie wyrywać się z najlepszymi, biec swoim równym tempem. Już przywykłem do tego, że po każdym biegu ma pretensje do siebie, że i tym razem źle rozłożył siły.
Ale jest dobry w bieganiu - w swojej kategorii wiekowej (50 plus) zaczął w końcu stawać na podium. Czasy też wykręca całkiem przyzwoite. O tempie 4.30 mogę tylko pomarzyć. 

Uczestnicy półmaratonu wystartowali przed "kijkami". Było ich ponad 400. W naszym marszu na starcie stanęła prawie setka zapaleńców w różnym wieku. 
I znów jak za pierwszym razem nie byłem specjalnie przygotowany, bo miałem w nogach tylko 35 km treningów z kijkami i około setki na rowerze. 

Ruszyłem spokojnie w środku stawki. Byłem ku swemu zaskoczeniu nieco spięty. Ale po 2-3 kilometrach oddech się wyrównał (nie paliłem od 9-ciu miesięcy) i powoli zacząłem przyspieszać wyprzedzając kolejnych chodziarzy. Na półmetku w lesie byłem już na trzecim miejscu mając przed sobą w zasięgu wzroku dwóch dwumetrowców. Jak tu ich dogonić, kiedy oni robią jeden krok a ja muszę w tym czasie zrobić dwa? Przyspieszam więc kadencję. Zaczyna skutkować: widzę, że ten długas przede mną poczuł mój oddech na plecach (sic!), bo kilka razy obejrzał się do tyłu. Przyczaiłem się na małym wzniesieniu i na jego szczycie już byłem przed nim. 

Słyszałem jego szybki i krótki oddech. Już wiedziałem, że poradzę sobie z nim. Jednak straciłem z oczu lidera. Nie miałem szans, by go dogonić. Zresztą najważniejsze było dla mnie, by nie dać się teraz wyprzedzić gostkowi z krótkim tułowiem. Wstąpiła we mnie jakaś dziwna ambicja, by z nim zwyciężyć - jak Dawid z Goliatem. 

Na drewniany most nad Wartą wpadłem przed nim, ale usłyszałem od niego propozycję, by na metę wpaść razem. Odpowiadało mi to, no bo niby dlaczego nie? Zwolniłem nieco, by mógł się zrównać ze mną. Jakże byłem zdziwiony, kiedy nagle zostałem "bezpardonowo" wyprzedzony dosłownie tuż przed metą! Mimo wszystko podziękowałem mu za wspaniałą rywalizację. Drugi z moich braci oczekujący na nas na mecie popłakał się ze szczęścia, kiedy zobaczył mnie na mecie. Był w szoku. Ja również, bo to był przecież mój debiut po latach.



Gorączka przedstartowa jest dla mnie nagrodą samą w sobie, ale wymiana zdań i wrażeń z rywalami, podziękowania i gratulacje tuż po minięciu mety jest czymś wyjątkowym. No i oczywiście te pieczone pyry z gzikiem - takie smaczne są chyba tylko w Obornikach.

 

piątek, 16 stycznia 2015

Powrót po latach - cz. I

Przygoda fitness

Był wrzesień 2009 r. Wspólnie z rodziną podjęliśmy decyzję o założeniu osiedlowego, kameralnego klubu fitness dla kobiet.
Zapisałem się na kilkumiesięczny kurs i prawie do Świąt Bożego Narodzenia w każdy weekend byłem w Toruniu na zajęciach z historii sportu, socjologii i psychologii, biologii, anatomii i fizjologii oraz treningu sportowego. Najciekawsze były zajęcia praktyczne. No i oczywiście spotkania z nowymi ludźmi.
Na egzaminy państwowe jechałem dobrze przygotowany ale nie bez tremy. Poszło bardzo dobrze, nawet praktyczne zajęcia z dużą grupą adeptów nordic walking okazały się nie takie straszne, jak się wydawało. W międzyczasie byłem murarzem, malarzem i elektrykiem w wynajętym lokalu pod przyszły klub.

Z tytułem instruktora sportu, z odnowioną i wyposażoną w sprzęt do ćwiczeń salą z entuzjazmem zabrałem się do pracy. Ta niezwykła przygoda trwała 20 miesięcy i wiele mnie nauczyła. Zdobyłem dużo nowego doświadczenia i poznałem wiele ciekawych osób. Wreszcie mogłem robić to, co lubiłem i co dawało mi ogromną satysfakcję.

Do indywidualnego treningu powróciłem w lipcu roku 2012. Zacząłem skromnie od marszu z kijkami. Nordic walking jest prawie dla każdego - prawidłowa technika chodzenia nie jest trudna do nauczenia, można ją opanować  po dwóch, trzech lekcjach pod okiem dobrego instruktora. Technika jest bardzo ważna, bo to ona sprawia, że chodzimy bez obawy o swoje zdrowie a efekt w postaci znakomitej sylwetki zadowoli każdego. Poza tym jest to bodaj najmniej kontuzjogenny sport, a podczas jego uprawiania jest zaangażowanych około 95% naszych mięśni.
By urozmaicić trening dołączyłem rower.

Do końca roku przemaszerowałem 35 km z kijkami i przejechałem 435 km na rowerze.
Kiedy rzuciłem palenie (17 września 2012 r.) miałem dodatkową motywację do treningu. No i rzecz jasna - musiałem gdzieś się wyładować.
Dużym plusem i ułatwieniem dla mnie jest bliskość lasu, gdzie mam do dyspozycji wiele dobrych tras biegowych i rowerowych. Po prostu wychodzę z domu i po 35 metrach jestem w lesie. Sama przyjemność - szczególnie wiosną i zimą, zwłaszcza kiedy leży dużo śniegu.
Prawdę mówiąc to powróciłem na tak zwane stare śmieci - mamy dom tu, gdzie się wychowałem i dorastałem. Znam prawie każdą leśną ścieżkę i drogę.
Wiele też po latach się zmieniło: w miejsce dawnych starych drzew pojawiły się młode zagajniki no i wszystko wydaje się teraz dużo mniejsze, bliższe i bardziej przyjazne. Perspektywa, z jaką patrzy dziecko na otaczającą przyrodę jest zupełnie inna.