czwartek, 5 lutego 2015

Nie poddam się ...

Lubię statystyki. Od wczesnych lat w młodości lubiłem czytać opracowania w leksykonach i encyklopediach. 
Najbardziej interesowały mnie te zawarte w Sportowcu i dotyczące rekordów i ich posiadaczy.
Od dawien dawna prowadziłem też swój dziennik treningów i startów w zawodach. Osobną pozycję stanowiły tabele rekordów w różnych dyscyplinach i konkurencjach sportowych.
Teraz, w dobie smartfonów, tabletów i internetu jest o wiele łatwiej - praktycznie mamy dostęp prawie do każdej informacji - do tego stopnia, że możemy nawet podejrzeć, co i gdzie trenuje Pan Smith w Australii, czy niejaki Kozłow znad Bajkału. Wystarczy się zalogować na jednym z wielu społecznościowych portali, dodać znajomego, zalajkować i obserwować.

Ale to pochłania czas, który powinniśmy spożytkować bardziej aktywnie i racjonalnie. Dlatego wolę słuchać rytmu swego organizmu. Kiedy tylko odzywa się tęsknota za świeżym powietrzem, za pokonywaniem leśnych bezdroży - wsiadam na rower lub biorę kijki i ruszam w trasę. A mam ich do dyspozycji niezliczoną ilość - mieszkam bowiem tuż przy lesie.

Sezon 2013 zakończyłem dokładnie 11 listopada. Miałem w nogach 2206 km (105 treningów w 132 godziny). Przeważał rower - 1787 km.

Z nastaniem wiosny rozpocząłem przygotowania do nowego sezonu startowego. Trenowałem systematycznie trzy, cztery razy tygodniowo dokładając od czerwca jazdę na rowerze. Do końca czerwca przebiegłem 308 km i przejechałem 288 km
(38 treningów biegowych i 14 rowerem).

Aż przyszedł feralny dzień - wtorek 1 lipca 2014. Byłem już zapisany na 4. wałecki bieg filmowy i 24. półmaraton Philipsa w Pile oraz na dziesiątkę w Trzciance.

Niestety, ten pechowy wyjazd do lasu wieczorem pokrzyżował wszystkie moje (i nie tylko moje) plany.

Nie przesadzę, kiedy powiem, że smartfon i aplikacja 
Sports Tracker uratowały mi życie. Dzięki nim po odzyskaniu przytomności, którą straciłem na kilka minut po upadku z roweru, mogłem zawiadomić rodzinę i ratowników medycznych. Na operację czekałem sześć dni, by na drugi dzień po zespoleniu kości udowej przystąpić do nauki chodzenia o kulach.
Miałem całe lato z głowy. We wrześniu trafiłem na oddział rehabilitacji. Zacząłem też powoli chodzić po terenie szpitala z kijkami. Było coraz lepiej, ale ból odczuwam do dziś. Na komisji lekarskiej okazało się, że mam krótszą o dwa centymetry prawą nogę.
W prawym obuwiu mam pozakładane wyrównujące wkładki ortopedyczne.

Chodzić nauczyłem się szybko, w połowie grudnia zrobiłem też pierwszą przejażdżkę rowerem po lesie.
Biegać nie mogę do dzisiaj. Wyszukałem w sieci jedyną na tę chwilę dla mnie metodę biegania: slow jogging. Już ją wypróbowałem - mogę wolno biec bez odczuwania bólu. Dużo ćwiczę, głównie mięśnie pleców i nóg. 

Jednym z negatywnych skutków ubocznych jest też moja nadwaga. Po szpitalu przybywało mi średnio po kilogramie na tydzień. Zebrało się tego sporo.

Opracowałem plan do końca października. Ująłem w nim trzy starty w biegach, które opuściłem w ubiegłym roku. Mam nadzieję, że dam radę. 
Regularne treningi rozpocząłem w połowie stycznia - na razie jest to wspomniany wcześniej slow jogging, nordic walking i rzadziej z racji aury - rower.


Nadal używam aplikacji Sports Tracker, próbowałem chodzić też z Endomondo i Run-log - jednak wybrałem to co aktualnie lepsze.
I tak oto wracam do początków. Uczę się na nowo wsłuchiwać w swój organizm. Do każdego treningu podchodzę racjonalnie i z otwartą głową. 

W Trzciance, 5 lutego 2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz