poniedziałek, 5 października 2015

Bieganie z historią w tle, czyli come back po trzydziestu latach

Krótka historia biegu Zielińskiego w Trzciance

Był rok 1980. Grupa zapaleńców z Trzcianki wyruszyła autokarem na podbój Wielenia. Nasz zachodni sąsiad zza Noteci zorganizował pierwszy w historii bieg masowy im. Józefa Nojiego na 21 kilometrów. Niedziela 3. sierpnia. Upał  jak w tym roku. Na starcie stanęło 97 zawodników. Z naszej ekipy tylko Krzychu Kowalski zaprezentował się jak przystało na dobrego biegacza, był w pierwszej dziesiątce. Pozostali raczej bez rewelacji. Ale przecież nie o miejsce i czas na mecie w takich biegach chodzi. Najważniejszy jest sam udział i pokonanie dystansu od startu aż do mety. A to udało się wszystkim.

W drodze powrotnej do Trzcianki postanowiliśmy  zrobić wszystko, by podobny bieg zorganizować u nas, w Trzciance. W samej organizacji imprezy pomógł najbardziej TKKF z niestrudzoną panią Władzią Borkowską i Witkiem Gadomskim. Nie zawiódł naczelnik miasta Henryk Rogacki oraz zarząd miejsko gminny ZSMP, któremu szefowała sympatyczna Lucyna Sawczyn. Warto też wspomnieć Władka Piątka z Lubmoru, który z dużym zaangażowaniem i poświęceniem włączył się do pomocy sam będąc zapalonym biegaczem.

Pierwszy bieg im. T. Zielińskiego odbył się 27 września 1981 r. Dystans 12 km pokonało kilkudziesięciu zawodników, w większości to mieszkańcy Trzcianki. W inauguracyjnym biegu nie mogłem wziąć udziału, ale już w kilku następnych
zawsze byłem obecny na linii startu.  Od trzeciego biegu Zielińskiego zmieniła się jego formuła. Zamiast biegać ulicami miasta, ruszyliśmy w kierunku Wołowych Lasów. Wydłużyliśmy też dystans do 15 km. 

Z protokołów  sędziowskich, jakie zachowały się w moim domowym archiwum wynika, że np. w roku 1984 bieg ukończyło 154 biegaczy, a rok wcześniej - 113. Sądzę, że warto jest wspomnieć nazwiska znakomitych biegaczy, którzy zaszczycili swoim udziałem nasze skromne progi: Bogdan Śliwiński z Poznania, Henryk Paskal z Piły, Jan Szumiec ze Szczecina, Zbigniew Osos z Piły i Kazik Maranda z Łodzi. Wśród najlepszych z Trzcianki byli: Mirosław Frąckowiak, Krzysztof Kowalski, Paweł Antonić i Marek Kolebuk.


Moim sukcesem był udział w piątej edycji tego biegu (1985), gdzie uzyskałem życiówkę na 15 km wynikiem: 1:08:59. Daje to średnie tempo 4:36 min. na kilometr. Nigdy więcej nie zbliżyłem się do tego rezultatu. Przyczyn było kilka. W tym roku przerwana została moja kariera "zawodnicza". Na długie lata pożegnałem się z intensywnym bieganiem. Powrót nastąpił po 28 latach. Jak widać na moim przykładzie - stara miłość nie rdzewieje. 
Druga przyczyna to wiek. Najlepsze tak zwane lata biegowe miałem już za sobą.

Jeszcze jeden rys historyczny. Trzcianka poszła w ślady Wielenia. Naszym śladem natomiast poszły inne miasta regionu: Wałcz, Piła i Chodzież a także Szczecin i Grudziądz. Startowaliśmy we wszystkich zawodach w okolicy.
W "Lubmorze" szefowałem klubowi biegacza.

Dodam też, że dzięki Pawłowi Antonić w roku 1983 nawiązaliśmy kontakt z klubem sportowym w Prievidze (dawna Czechosłowacja). Wystartowaliśmy tam dwukrotnie: w 1983 i w 1985 roku. Biegacze z Prievidze wystąpili gościnnie w Trzciance w 1984 i 1986 r. 


Nieudana próba powrotu do biegu Zielińskiego


Taką próbę podjąłem w ubiegłym roku. Miałem za sobą starty w biegu filmowym w Wałczu, rajdzie nordic walking w Obornikach i półmaratonie Philipsa w Pile. Zaplanowałem powtórzyć start w tych imprezach i dodatkowo dołączyć do nich bieg w Trzciance. Wypadek, który miałem 1 lipca 2014 roku pokrzyżował wszystkie moje plany. Na całe 14 miesięcy. Zamiast startu w 32. biegu Zielińskiego wziąłem w nim udział jako kibic i to dzięki przepustce ze szpitala. Stałem tuż przed linią mety oparty o kule łokciowe i przeżywałem bieg razem z zawodnikami. Wrażenia były niesamowite, tym bardziej, że po wielu latach powróciła - mam nadzieję, że na stałe - formuła biegu w kierunku Wołowych Lasów. Decyzja okazała się niezwykle trafna. Świadczy o tym między innymi liczba biegaczy: 293 uczestników ukończyło bieg. To rekord frekwencji w Trzciance

Co się odwlecze, to nie uciecze... czyli mój come back

Kto wracał po wypadku do biegania wie, co przeżyłem. Ile czasu musiałem poświęcić na naukę chodzenia i stawiania prawidłowo kroków, marszu, truchtu i biegu. Dzień w dzień te same ćwiczenia powtarzane do znudzenia. I jeszcze dodatkowy trening mentalny. To nic, że każdy z ortopedów, których przez ostatni rok odwiedziłem, stanowczo stwierdzał: mam zapomnieć o bieganiu. Nawet o takim rekreacyjnym. Mogłem tylko ich zdaniem spacerować z kijkami, pływać i jeździć rowerem. A ja najbardziej lubię biegać !!!. I teraz wiem, że to dzięki tej niezwykłej pasji wygrałem walkę o powrót na start do kolejnego biegu Zielińskiego. Nie byłoby to jednak możliwe bez pozytywnego nastawienia do mojej determinacji całej rodziny. To oni umożliwili mi ten powrót "oszczędzając" mnie w pracach domowych. Miałem dużo czasu dla siebie i nie zmarnowałem go. To jest chyba w tym najważniejsze: nie zmarnować danego nam czasu i szansy. Druga bowiem może się już nie powtórzyć. I jeszcze jedna ważna sprawa: entuzjazm. Bez niego też nie byłoby postępów. cieszyłem się każdym, najmniejszym nawet sukcesem. Z dnia na dzień umiałem więcej i mogłem pewniej stawiać kroki. 
Jest jeszcze jedna osoba, której zawdzięczam ten powrót. Kiedy będzie czytać tego bloga, zapewne domyśli się, że to o Nią chodzi. Nie podziękowałem Jej jeszcze za to, ale zrobię to na pewno. To mój taki dobry Duszek, niemal Anioł Stróż. I wielki Motywator.

Przemierzyłem od grudnia 2014 r. setki kilometrów z kijkami, na rowerze, uprawiając slow jogging i długie marszobiegi. Do 26. września nie udało mi się przebiec dłuższego dystansu niż 2 km. Bez przerwy na marsz. Nie dałem też rady wykonać ciągłego biegu dłużej niż 8 minut. A jednak odważyłem się zaryzykować i wystartowałem. Miałem świadomość, że nie byłem na sto procent gotowy do biegania w zawodach, nawet na pięćdziesiąt. Ale na drugą okazję musiałbym czekać jeszcze jeden rok. Nie ja! Wierzyłem, że dam radę.


Wielki finał w dwóch odsłonach, czyli SAPA TOUR i bieg na 10 km.

 

Jeszcze dzień przed startem najbliżsi próbowali nieśmiało pytać, czy na pewno wiem, co robię. Ale podświadomie byli przekonani, że dla mnie nie było innej opcji. Ja musiałem po prostu przez to przejść. A w zasadzie to przejechać rowerem i przebiec. Miałem tremę, jak przed pierwszym publicznym występem.  W wyścigu rowerowym wystartowałem z numerem 102. Liczba ta kojarzona jest w mowie potocznej z pełnym sukcesem. I z wiarą, że tak będzie tym razem ruszyłem na starcie w połowie stawki peletonu liczącego 52 zawodników. Już na pierwszym zakręcie w lewo na wysokości Netto jakiś młody gostek niczym taran uderzył we mnie swoim wielkim cielskiem. Myślałem, ze to już koniec mojej jazdy. Cudem nie wjechałem w koło jadącego przede mną. Na drugim zakręcie było zdecydowanie lepiej. Nawet gostek - taran podjechał do mnie z przeprosinami. Miły gest. Pierwszy kilometr za nami a mój asystent (endomondo) melduje zawrotną jak dla mnie średnią prędkość: 33 km/godz. Musiałem zwolnić. Raz, że moje płuca nie wytrzymają po 39 latach palenia i tylko trzech - bez papierosa. A po drugie - muszę przecież zachować energię na jutrzejszy bieg. Zimna kalkulacja zwyciężyła i szybko odpuściłem. Trasę tę pokonywałem dziesiątki razy. Do samych Wołowych Lasów są tylko trzy płaskie proste. Reszta dystansu to nieustanna jazda pod górkę, a w tę sobotę również pod silny wiatr. Wiało prosto w twarz 40 km/h. 
Mniej więcej na 12. kilometrze ujrzałem najlepszych kolarzy pędzących już w kierunku mety. Wspaniały widok. I nie czułem absolutnie żadnej zazdrości. Ich szybka jazda mobilizowała mnie do większego wysiłku. Wyrównałem oddech i parłem do przodu. 

Jechałem zgodnie z planem na czas w granicach 1:30. Do nawrotu w Wołowych Lasach niemal nieustannie wyprzedzaliśmy się na przemian z czterema kobietami. Po nawrocie, tuż za stromym podjazdem u wylotu z wioski jedna z pań śmignęła mi przed nosem i szybko straciłem ją z oczu na licznych zakrętach. Jechała na kołach 29 cali. Mój hexagon X6 na kołach 26 cali nie miał szans. A i ja nie miałem dość sił, by podjąć próbę walki o lepsze miejsce na mecie. Mimo, że tę trasę (drogę powrotną do Trzcianki) zwykle pokonywałem z prędkością 30-32 km/h, tym razem udało mi się rozwinąć maksymalnie 28!

Moje największe zdziwienie miało miejsce na trzy kilometry przed metą. Co jakiś czas oglądałem się wstecz, by móc kontrolować sytuację na końcu stawki. I byłem bezpieczny właśnie do tego momentu, gdy nagle usłyszałem głos 82-letniej zawodniczki: "mamy pana, wiedziałyśmy, że dogonimy pana przed miastem". Byłem w lekkim szoku. Znam tę panią, często mijałem ją jadącą z mężem z wyprawy rowerowej. Wyprzedziła mnie razem z młodą dziewczyną z Piły. Wydawało mi się, że zrobiły to lekko i łatwo. Przyjemne dla mnie to nie było. Przyznam, że podjąłem nawet próbę pościgu, ale nie dałem rady. Mój organizm nie pracował należycie w tym zakresie tętna. Musiałem zadowolić się na mecie 49. miejscem na 52 startujących. Byłem jednak zadowolony ze startu, bo plan wykonałem.
Uzyskałem nawet nieco lepszy czas od zakładanego, bo 1:27:40. A w niedzielę o 14.00 start do biegu. Mój wymarzony powrót po 30 latach!
Na regenerację sił mamy zaledwie 21 godzin. Musi wystarczyć. Nie ma odwrotu.

Epilog, czyli walka o każdy kilometr

 

W nocy źle spałem, mimo że po Sapa Tour nic mnie nie bolało. No, może przez pierwsze dwie godziny po jeździe odczuwałem "normalne" w takiej sytuacji bóle pośladków. Przeżywałem niedzielny start. Jeszcze raz poukładałem wszystko w głowie. Sam sobie udzielałem cenne rady: nie szalej, nie wyrywaj się z szybszymi od ciebie, biegnij równym tempem - najlepiej w granicach siedmiu minut na kilometr. 
Pakiet startowy odebrałem w sobotę tuż po otwarciu biura zawodów. Na starcie pojawiłem się pół godziny przed biegiem. Rozgrzewkę przeprowadziłem jak należy. Czułem się dobrze. Startowało wielu znajomych. Dodawali mi otuchy. Atmosfera była pozytywna. Nie czułem o dziwo spięcia. Trasę znałem bardzo dobrze, bo w czerwcu 2014 r. przemierzyłem ją kilkakrotnie. Od tamtej pory jednak wszystko wywróciło się niemal do góry nogami. Jeszcze tylko "powodzenia" od i dla najbliższych znajomych i sygnał do startu. Dreszczyk emocji, chwilowe (przez pierwszy kilometr) zauroczenie kolorowym peletonem 235 biegaczy. Szybko ochłonąłem, kiedy dotarła do mnie informacja z endomondo, że biegnę tempem 5:50. To zdecydowanie za szybko. Obejrzałem się za siebie - wyprzedzałem tylko pięcioro biegaczy.  Nie było słabeuszy. Szybko przemknęła mi myśl, że ten bieg jeszcze nie dla mnie, że chyba za wcześnie; przecież ani razu nie pokonałem nawet dwóch kilometrów biegnąc bez przerwy. Zwolniłem i dałem się wyprzedzić dosłownie wszystkim. Za mną tylko sanitarka z kolegą za kierownicą, który ciągle dopytywał, czy po dwóch kilometrach zakończę swój "występ". Jego ciągłe pytania: "Kaziu, poddajesz się?" były dla mnie bodźcem do dalszego biegu. 
Drugi kilometr za mną, jest już równiejszy oddech, ale w głowie plątanina myśli. Jedna nader pozytywna: jak dobrze, że trzy lata temu rzuciłem palenie papierosów! I miły głos w smartfonie: czas po dwóch kilometrach 12:30. 
W połowie trzeciego kilometra dogoniłem młodzieńca z nadwagą. Widziałem katem oka, że się ogromnie męczy. Zapytałem, co mu jest. Urywanym głosem odpowiedział, że ma silne bóle piszczeli. Poradziłem mu, by chwilkę zaczekał na sanitarkę i skorzystał z żelu przeciwbólowego. Odezwał się, że wytrzyma do końca, bo trenuje od ponad roku i biegał już dłuższe dystanse. Kiedy zaczął maszerować, ja również szedłem obok niego. Gdy ruszyłem biegiem, Robert z Lipna ruszył za mną. Ale już wiedziałem, że chłopak nie da rady utrzymać mojego tempa, widziałem na jego twarzy cierpienie. Przyspieszyłem i trzeci kilometr pokonałem w siedem minut. Karetka była już kilkaset metrów za mną. 
Do punktu z napojami na piątym kilometrze biegłem równym tempem. Wcześniej mijali mnie najlepsi, którzy po nawrocie zmierzali do mety. Ich tempo było imponujące. Ciemnoskórzy jednak nie byli na czele stawki. 
Zauważyliśmy się wzajemnie ze znajomymi, miłe uśmiechy i pozdrowienia i dalej do "wodopoju". Dwa łyki wody do ust, kubek wody na twarz. Do nawrotu już niedaleko. Nieco ponad trzy kilometry do mety. Poczułem, ze nabieram nowych sił. Jeszcze tylko pozdrowienia dla Roberta z nadwagą i za chwilę witają mnie wolontariusze z kubkami pełnymi wody. Dwa łyki i kubek wody na głowę i już prosto do mety. Widzę przed sobą troje biegaczy, ale nie zamierzam ich gonić. Myśli mam spokojne a nogi zwiększają nieco kadencję kroków. Jest dobrze. Dwa kilometry do mety: biegnę już 58 i pół minuty.
Dogania mnie policyjny samochód i jedzie tuż przede mną. Uczepiłem się jego kół i zaczynam go doganiać a nawet wyprzedzać. Pewnie panom policjantom mój manewr się nie spodobał, bo po chwili ruszyli ostro do mety. O co chodzi? Znaku zakazu wyprzedzania tam nie było!

Pierwsi zawodnicy truchtali już prawie wypoczęci w moim kierunku. Jeden z nich, długonogi i wysportowany rzucił sympatycznie do mnie: "biegniemy do samego końca, kilometr do mety". No i podziałało - przyspieszyłem nieco, oddech miałem miarowy. Już powoli cieszyłem się z udanego powrotu do biegania. Jeszcze przez 200 - 300 metrów dawny kolega z tras biegowych towarzyszył mi jadąc rowerem po chodniku i zagadywał mnie nie pozwalając mi się odzywać, bym się nie "męczył rozmową". Ale nie posłuchałem go, bo teraz to już mogłem i biec i rozmawiać.

Rozradowany wpadłem na metę jako 233. zawodnik z czasem: 1:11:45. Ale co tam czas (tak na poważnie zakładałem 75 minut), najważniejsze było pokonanie dystansu i swoich słabości. Pokora zwyciężyła nad pychą.
Zaczął się nowy etap w moim sportowym życiu. Do zobaczenia za rok o tej samej porze i na tej samej trasie biegowej.

Trzcianka, 5 października 2015 r.











 



1 komentarz:

  1. Ach! Czyta się jak dobrą powieść :)
    Brawa i gratulacje za niezłomność i wytrwałość!!! :)

    OdpowiedzUsuń